niedziela, 26 lipca 2020

Od jednego Lucypera - czyli śląski diament


Śląsk. Smog. Węgiel. Kopalnie. Praca fizyczna. Nietrzeźwi górnicy. Kościół. Modra kapusta. Rolady. Kluski śląskie polane tłuszczem. Alkohol w kieliszku i zakąska na talerzu. Kiełbasa. Kanapa i telewizor. Kobiety w kuchni. Dziouchy przy garach. Śląska gwara. Wieśniacka godka. Stereotypy o Ślązakach mają się wyśmienicie. Od kilkudziesięciu lat dumnie prężą się w naszej mowie i naszym myśleniu. Zaatakowały nie tylko starsze pokolenie. To właśnie przez nie wiele osób wyemigrowało ze Śląska. Wstydziło się swojego pochodzenia, swoich korzeni. Wciąż często to, co śląskie jest traktowane gorzej. Ślązacy konsekwentnie byli określani jako ludzie z brakami. Brakami planów na przyszłość, sukcesu i inteligencji. Jakież to jest głupstwo.


Kasia Twardowska to kobieta ze Śląska. Wyemigrowała do Holandii, aby dać upust swojej karierze naukowej. Nie potrafiła znaleźć poważnego powodu, aby pozostać w Polsce. Jedyną bliską osobą, którą posiadała w tym kraju, była jej babcia. Po przeprowadzce wciąż utrzymywała z nią kontakt. Telefoniczny. Kasia jest pierwszą kobietą w rodzinie z wyższym wykształceniem. Ukończyła studia i realizowała projekty naukowe. Cały czas doskwierał jej niedosyt sukcesu. Brak akcentu zaznaczającego, że jest dobrą naukowczynią i zasługuje na zaufanie kolegów po fachu. Gdy już realizowała swój plan, wcześniej dokładnie obmyślony, zawsze musiała maczać w nim palce kompletnie niepotrzebna osoba. Na przykład pan dyrektor Witkowski. Kobieta już nie mogła tego znieść. Mężczyźni zdominowali jej zawód i zaznaczali to na każdym kroku. To był jeden z głównych powodów, dzięki któremu Kasia opuściła Polskę. W Amsterdamie nikt nie doczepiał do niej osoby, aby ta prowadziła jej własny projekt.


Młoda kobieta od lat boryka się ze straszną chorobą. Ma bardzo niezdrową relację z jedzeniem. Spożywa zdecydowanie zbyt mało posiłków. Praktycznie codziennie telefon podpowiada jej, że osiągnęła bilans ujemny. Aplikacja mówi: "gratulacje", co przynosi Kasi wielką ulgę. Na pewno gratulacji nie składają jej lekarze, którzy wciąż powtarzają, że nie może tracić na wadze. Z każdą wizytą na badaniach jej żebra robią się coraz bardziej zarysowane, obojczyki coraz bardziej widoczne, a biodra coraz bardziej zapadnięte. Niedawno Kasia zjadła jabłko. Już od dłuższego czasu ją kusiło. Wyglądało tak soczyście i pysznie. Nie mogła mu odmówić. Po chwili został już tylko ogonek. Kobieta nie była z tego zadowolona. Lekko poprawiła sobie humor, kiedy zrobiła pięćdziesiąt brzuszków. Ale wciąż miała z tyłu głowy, że zjedzenie jabłka było przeraźliwym błędem. Doskonale pamięta, co wydarzyło się, kiedy była nastolatką. Miała operację przepukliny, nic niepokojącego. Jednak jej organizm zareagował na zmiany zupełnie niespodziewanie. Po długim pobycie w szpitalu Kasia wróciła do swojej podstawówki osiem kilogramów lżejsza. W oczach szkolnych koleżanek pojawiło się zdziwienie i lekka zazdrość. Każda z nich chciała, wręcz pragnęła, aby podczas chodzenia ich nogi się o siebie nie ocierały. Od tamtej pory Kasia chorobliwie zwraca uwagę na swoją wagę.


Pewnie nie będzie zaskoczeniem fakt, że nasza bohaterka chodzi na terapię. Grono terapeutyzowanych osób stale się powiększa. Społeczeństwo potrzebuje fachowych odpowiedzi na różne pytania i problemy drzemiące w ich głowach. Kasia także. Odkąd pamięta, towarzyszy jej pustka związana z rodziną. W jej domu rodzinnym cisza była standardem. Rozmowa raczej nie wchodziła w grę. Babcia niechętnie odbywała z wnuczką różne dyskusje. Mama podchodziła do córki z chłodnym dystansem. Tata był praktycznie nieobecny, a później go zabrakło. Mętlik w głowie Kasi stopniowo tworzył się od wczesnych lat dzieciństwa. Domyślanie się tak naprawdę stało się jej specjalnością. Wiele lat temu, podczas buszowania w babcinych szafkach, znalazła pudełko ozdobione obrazem Stryjeńskiej. W środku znajdowało się zdjęcie, którego nigdy wcześniej nie widziała. Przyglądała mu się z niedowierzaniem. Wpatrywała się w twarz nieznanej dziewczyny. Drugą rozpoznała od razu, to była jej babcia. Starsza kobieta, zapytana o towarzyszkę na fotografii, wymigała się od odpowiedzi i surowo zabroniła wnuczce zaglądania do szaf.


Marijka Solik to kobieta ze Śląska. Ma dwie potężne ręce, niczym grube gałęzie drzew. Jej nogi przypominają pnie. Pełną twarz z meszkiem nad wargą uwypukla ściśnięty, mocno zawiązany warkocz. Wiele osób mówi o niej "babochłop". Patrząc na Marijkę może się wydawać, że naprawdę nic jej nie pokona. Nawet Dzień Prania z babcią, mamą i siostrą w jednej kuchni. Spędzanie czasu w domu rodzinnym zdecydowanie nie było ulubionym zajęciem kobiety. Przed wspomnianym budynkiem, na podwórku, wylało się bardzo dużo krwi. Wiele zwierząt straciło tam swoje życie. Jednak pewnego dnia u Marijki zabrakło krwi, co strasznie ją zaniepokoiło. Ślązaczka co chwilę biegała do toalety. Niestety, za każdym razem nie było ani śladu krwi. Cóż za pech. Marijka zaczęła żałować, że nie dotrzymała wieńca do ślubu, tak, jak od zawsze jej wpajano. „Co zrobić? Wybrać się do rosyjskiej magiczki po specjalne zioła, czy poddać się aborcji nieodpowiedzialnemu mężczyźnie z dłutem lub śrubokrętem?” - zastanawiała się Marijka. Nie była jeszcze gotowa na zostanie matką. Nie chciała skończyć tak samo, jak inne kobiety w jej rodzinie.


Marijka pracuje w zakładzie azotowym w Chorzowie. Praca "na taśmie" nie jest jej marzeniem, ale cieszy się, że może toczyć swoje życie w miejscu innym niż dom. Codziennie odwiedza fabrykę, wkłada na swoje pulchne ciało granatowy kombinezon i wraz z innymi kobietami zaczyna swoją zmianę. Marijka pragnie awansu społecznego. W ostatnim czasie jest bardziej rozmowna i pomocna. W zakładzie staje się coraz bardziej widoczna. Udziela się wszędzie tam, gdzie tylko to możliwe. Nikt nie nazywa jej szarą myszką. Powoli zdobywa szacunek współpracowników i współpracowniczek. Szacunek młodszej siostry udało się jej zdobyć w ekspresowym tempie. Dziewczynka jest wpatrzona w swoją starszą siostrę jak w obrazek. Tylko ona okazuje jej czułość i bliskość. Całuje w czoło, pociesza ciepłym słówkiem, troszczy się. Marijka i jej siostra śpią razem na wspólnym sienniku. Nie prowadzą długich rozmów, ale mimo tego doskonale się znają i potrafią rozszyfrować swoje uczucia. Tworzą zgrane rodzeństwo. Bez dwóch zdań.


Marijkę dotykają problemy powojenne. Skutki wojny, stosunek do kobiet w tamtym czasie, brak dostępu do prawidłowych informacji i chłodne relacje w rodzinie nie tworzą jej przyjemnego życia. To, że jest osobą wyróżniającą się, również jej go nie ułatwia. Co właściwie mają ze sobą wspólnego Marijka Solik i Kasia Twardowska? Czyżby lęki, przemilczane sprawy i chęć podążania własną drogą? Marijka nigdy nie poznała Kasi. Kasia nigdy nie poznała Marijki. Połączyło je zdjęcie ukryte w pudełku Stryjeńskiej. Ale tak naprawdę to nie tylko zdjęcie.


Nie powstało jeszcze takie słowo, które idealnie opisywałoby pozycję "Od jednego Lucypera". To książka genialna. Powieść Anny Dziewit-Meller potrafi tak bardzo pochłonąć, że po kilku stronach nie do końca wiemy, czy znajdujemy się w Chorzowie i Amsterdamie, czy na własnej kanapie. Autorka ukryła tutaj kolosalną ilość historii, emocji i prawdziwych zdarzeń. Opowieść o dwóch kobietach jest tak naprawdę opowieścią o całym Śląsku. "Od jednego Lucypera" to pozycja wielopokoleniowa. Bezpośrednio dotyczy pokolenia moich rodziców, babć i dziadków oraz prababć i pradziadków. Anna Dziewit-Meller świetnie połączyła przeszłość i teraźniejszość swoim piórem niczym grubą, wytrzymałą nicią. Ja nie pamiętam, co działo się na Śląsku w ubiegłym wieku - mam zbyt niewiele lat. Ale dzisiejsza książka otworzyła mi oczy. Pokazała mi również, jak wiele wszyscy ludzie mają ze sobą wspólnego. Aktualnie jest lipiec, ale jestem stuprocentowo pewna, że "Od jednego Lucypera" będzie znajdowała się na wielu zestawieniach najlepszych książek tego roku. A kto wie, może i dekady!


"Jaka marchew - taka nać, taka córka - jaka mać
Jaka matka, taka cera - od jednego Lucypera".


Tytuł - Od jednego Lucypera
Tekst - Anna Dziewit-Meller
Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2020

niedziela, 19 lipca 2020

Nolens volens, czyli chcąc nie chcąc - przeczytać musicie!


Mówi się, że łacina to język martwy. Hm, czyżby? Okazuje się, że to twierdzenie jest ogromnym kłamstwem! Najpierw łacina była językiem urzędowym Republiki, a później Cesarstwa Rzymskiego. Dzięki różnym twórcom i specjalistom od władania słowem stała się językiem literatury i nauki. Obecnie niewiele osób się nią posługuje - z tym akurat trudno się nie zgodzić. Ale nie oznacza to, że nie ma swoich wielbicieli! W niektórych szkołach łacina jest przedmiotem. Uczniowie uczą się go tak samo, jak na przykład jęzka angielskiego, niemieckiego lub francuskiego. Mam dla Was niesamowitą ciekawostkę! W językach romańskich, czyli między innymi hiszpańskim, francuskim oraz włoskim, aż osiem na dziesięć wyrazów pochodzi właśnie z... łaciny. Prosicie o jakieś przykłady, tak? Już się robi! "Notabene", czyli nawiasem mówiąc, wzięło się od "nota bene", co oznacza "zauważ dobrze". "Matura" pochodzi od łacińskiego czasownika "maturare", czyli dorastać, dojrzewać. To dlatego na ten ważny test mówi się również egzamin dojrzałości. Natomiast matką wyrazu "artykuł" jest rzeczownik "artyculus" - cząstka.


Założę się o dwie tabliczki pysznej czekolady, że kojarzycie Archimedesa. To jeden z najwybitniejszych matematyków na całym świecie! Ale Archimedes interesował się nie tylko matematyką. Był również fizykiem, inżynierem, wynalazcą i astronomem. O jego życiu znamy niestety niewiele informacji. Na szczęście sporo wiadomo o wybitnych osiągnięciach naukowych tego człowieka. Prawa, reguły, zasady, rozwiązania i objętości były jego specjalnością. Naprawdę dużo osób pozazdrościłoby mu takiej potężnej wiedzy. Urlop u Archimedesa w ogóle nie wchodził w grę. Cały czas poświęcał się pracy i jednocześnie pasji. Liczył, liczył i liczył. Legenda głosi, że liczył nawet chwilkę przed śmiercią! Już Wam zdradzam tę opowieść. Pewnego dnia do Archimedesa przybył rzymski żołnierz. Chciał zaprowadzić matematyka do swojego generała, ale uczony był akurat zajęty pracą i odmówił. Na piasku z wielkim skupieniem kreślił figury i działania. Już prawie dowiódł jedne ze swoich teorii. A tu nagle żołnierz chwycił za miecz. Archimedes wtedy krzyknął: NOLI TURBARE CIRCULOS MEO! Ja już wiem, co kryje się za słowami słynnego matematyka, a Wy?


Powiedzenie "krótko, ale treściwie" przywołuje u mnie wspomnienia związane ze szkolnymi lekcjami. To dlatego, że nauczyciele bardzo często używają tego zwrotu. A teraz krótko, ale treściwie przedstawię Wam garść łacińskich wyrażeń. Najpierw HOMO FABER. "Homo" to człowiek, natomiast "faber" oznacza rzemieślnika, robotnika. Razem te dwa wyrazy tworzą określenie "człowiek pracy". Jeśli znacie jakąś osobę, która swoją pracowitością dorównuje nawet pszczołom, śmiało możecie ją nazwać HOMO FABER. Natomiast jeżeli znacie osobę, która wzbudza w Was niezbyt pozytywne emocje, możecie o niej powiedzieć PERSONA NON GRATA, czyli człowiek niepożądany, niemile widziany. To określenie już dawno temu zagościło w naszym języku. Proszę bardzo, i kto by pomyślał, że jego korzenie sięgają aż do samej łaciny.


"Eureka!" stała się bardzo popularnym okrzykiem. Chyba nie muszą nikomu wyjaśniać, co oznacza. Ale koniecznie muszę zaznaczyć, że to słowo pochodzi z greki. Greka znajduje się w top trzech głównych językowych filarach Europy. Towarzyszą jej łacina (co zapewne nie jest dla Was zaskoczeniem) oraz język staro-cerkiewno-słowiański. Dacie wiarę, że niegdyś greka i łacina ze sobą rywalizowały? Tak, każda z nich pragnęła dominować na świecie. Lekkim zdziwieniem może być to, że właśnie dzięki językowi łacińskiemu wiemy całkiem sporo o greckiej sztuce i filozofii. Ale AD REM. Okrzyk "znalazłem!" (w oryginale: EUREKA!) wybrzmiał z gardła pewnego mędrca, kiedy ten wyskakiwał z wanny. Siedział w niej i głowił się nad rozwiązaniem niemałego kłopotu. Wybaczcie, utrzymam w tajemnicy, kim był ten pomysłowy uczony. Sami musicie się dowiedzieć, kto to taki! Dzięki mądremu fizykowi możemy uczyć się w szkole o wypieraniu ciał przez wodę. Technika mędrca wciąż nie zawodzi, mimo tego, że minął już szmat czasu od jego odkrycia.


Ameryka. Stan New Hampshire. Miasto Hebron, a właściwie to jego okolice. Właśnie tam znajduje się niesamowite, wprost magiczne miejsce, jakim jest kanion. Gdyby mój blog był podcastem, powiedziałabym teraz, abyście zamknęli oczy i wyobrazili sobie wąski kanion, w różnych odcieniach brązu, którym płynie rzeka. No ale jeśli teraz zamknęlibyście oczy, mielibyśmy trochę kiepską sytuację. Koniecznie pozostawcie je otwarte i kontynuujcie czytanie. Nasz kanion posiada gładkie wgłębienia. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że zostały one wyrzeźbione przez ręce arcyzdolnego rzeźbiarza. Nie są one jednak dziełem człowieka. Stworzyła je rzeka, taka z niej spryciula! Od setek lat szlifowała kamienne ściany kanionu. To właśnie ona zainspirowała Owidiusza, poetę, z którego ust po raz pierwszy padły słowa GUTTA CAVAT LAPIDEM. Jego powiedzenie ma swoje zastosowanie nie tylko w naturze. Oznacza także, że na wszystko potrzeba czasu, a wysiłek w końcu się opłaci. Już pewnie domyślacie się, jak brzmi metafora Owidiusza po polsku.


Uwaga, pora na krótką, ale treściwą przerwę! Tym razem wybrałam pięć łacińskich powiedzeń, które łatwo możemy dołączyć do całej gromadki rzeczy znajdujących się w naszej pamięci. AUREA MEDIOCRITAS to pewnego rodzaju kompromis, postawa, z której obydwie strony są zadowolone. Tak, brawo, domyśliliście się - AUREA MEDIOCRITAS oznacza "złoty środek". Natomiast MODUS VIVENDI to sposób życia, który wskazuje na tymczasowe rozwiązania, a wgłębienie się w temat odkłada na późniejszy termin. Następne trzy określenia na pewno wielokrotnie mignęły Wam obok uszu. CARPE DIEM!, VADE MECUM, NOMEN OMEN. Pierwsze to "chwytaj dzień!", drugie - "pójdź ze mną", a trzecie - "imię wróżba". Rany, ta łacina wciąż nie przestaje mnie zachwycać. Czai się za każdym rogiem, w każdej książce, rozmowie i filmie! 


Dosłownie chwilkę temu oglądaliśmy cudowny kanion w Ameryce. Teraz również pozostaniemy na łonie natury. Nie jest tajemnicą, że natura kolosalnie wpływa na stan naszego zdrowia. Zbilansowane odżywianie z dużą ilością składników roślinnych na talerzu potrafi odcisnąć naprawdę spore piętno na naszym organizmie. Spacer po lesie, przechadzka po parku lub wizyta nad morzem świetnie odświeżają głowę i pozwalają dotlenić się naszemu mózgowi. W medycynie bardzo często wykorzystuje się owoce Matki Natury. Za przykład mogą posłużyć między innymi lecznicze zioła lub wszelakie formy naturalnych terapii. Mam do Was pytanie. Hipokrates. Znacie może tego pana? W swoim życiu wyraził wiele niepodważalnych prawd. Jedna z nich brzmi: MEDICUS CURAT NATURA SANAT. Jestem pewna, że kiedy poznacie już polskie tłumaczenie tego zdania, zgodzicie się z Hipokratesem w stu procentach.


Wiecie może, co oznaczają napisy na Placu Maxa Euwego w Amsterdamie? Dlaczego Holendrzy podkreślają, że nie sikają pod wiatr? Czy żeglowanie to faktycznie sens życia? Zuzanna Kisielewska może pochwalić się ogromną (naprawdę ogromną!) wiedzą na temat łaciny oraz łacińskich ciekawostek i historii. Gdyby książka "Nolens volens, czyli chcąc nie chcąc" była szkolnym podręcznikiem to na pewno pofrunęłabym do szkoły, w której nauka tego języka jest możliwa. Ta pozycja podzielona jest na dziewięć części, a każda część oferuje czytelnikom kolejne rozdziały. Najpierw dowiadujemy się o słynnych cytatach, później o mottach i dewizach, z otwartymi szeroko oczami przechodzimy przez kolejne sześć części i kończymy na temacie śmierci. Zuzanna Kisielewska, autorka "Dwunastu półtonów", kapitalnie wymyśliła "Nolens volens", uwierzcie mi! Dzisiejsza książka zainteresuje czytelnika w praktycznie każdym wieku. Muszę wspomnieć również o autorkach ilustracji, bo one dodały tej pozycji niezwykłą wartość. Agata Dudek i Małgorzata Nowak tworzą Acapulco Studio i są już doświadczone, jeśli chodzi o ilustrowanie książek. Mimo tego, że użyły niewielu barw, kupiły moje serce. I Wasze z pewnością też zdobędą, gdy już sięgniecie po "Nolens volens".


SUMMA SUMMARUM, HIC ET NUNC, ta książka VINCIT OMNIA!


Tytuł - Nolens volens, czyli chcąc nie chcąc. Prawie 100 sentencji łacińskich i kilka greckich
Tekst - Zuzanna Kisielewska
Ilustracje - Agata Dudek, Małgorzata Nowak (Acapulco Studio)
Kategoria wiekowa - 10+
Wydawnictwo DRUGANOGA, Warszawa, 2020

niedziela, 5 lipca 2020

Turbulencje - czyli dwanaście opowieści, a o wiele więcej historii


Wybraliście się kiedyś w podróż samolotem? A jeśli nie, to może pociągiem? Z pewnością na jedno z tych pytań (lub nawet na obydwa pytania) możecie odpowiedzieć twierdząco. A czy podczas swoich rozmaitych podróży zastanawialiście się, jak wygląda życie Waszych "chwilowych" sąsiadów? Co lubi robić pani, która niedawno siedziała obok Was? Czy mężczyzna z wąsem z rzędu na przeciwko interesuje się architekturą? Dlaczego nastoletnia dziewczyna przez całą drogę wpatrywała się w szybę? Czyżby bała się turbulencji lub spóźnienia pociągu? A może rozmyślała o wczorajszej kłótni z dziadkiem? Jeśli powróciliście myślami do niedawno spotkanych turystów i rozpaliłam w Was lekką ciekawość, muszę Was niestety zmartwić. Najprawdopodobniej nigdy nie dowiecie się niczego o osobach, z którymi wymieniliście jedynie spojrzenia lub kilka słów. Jednak istnieje niewielka, naprawdę niewielka, szansa, że ponownie się z nimi zobaczycie. Bo świat przecież wcale nie jest taki duży, jak może się nam wydawać.

Starsza kobieta ma ponad siedemdziesiąt lat, lęk przed lataniem oraz syna Jamiego po pięćdziesiątce. Mieszka w Hiszpanii, choć jest Angielką, co można z łatwością poznać po jej akcencie. Niedawno wróciła do Londynu, jednak tylko na miesiąc. Spędziła ten czas w mieszkaniu swojego syna. Chciała być blisko niego. U pięćdziesięciolatka został wykryty rak prostaty. I to na dość zaawansowanym poziomie. Jamie musiał odbyć pobyt w szpitalu. Radioterapia okazała się niezbędna i nieunikniona. Mężczyzna należał raczej do tych ludzi, którzy wolą obracać swoje problemy w żarty. I powiedzmy to jasno - niezbyt śmieszne. Ale obecność jego mamy (już nie najmłodszej) zdecydowanie do tego nie zachęcała. Kiedy wrócił ze szpitala, jego myśli krążyły tylko i wyłącznie wokół kupienia kobiecie biletu powrotnego. Niezbyt martwił się tym, że siedemdziesięciolatka panicznie boi się lotów oraz turbulencji.

Werner jest pilotem. Kiedyś sterował samolotami pasażerskimi, teraz zawodowo wsiada tylko do tych towarowych. To dlatego, że transport towaru przynosi większy zysk niż transport ludzi, a co za tym idzie - pilotowanie samolotu towarowego to wyższa zapłata. Gdy Werner wezwał taksówkę, aby dotrzeć na lotnisko, wydarzyła się tragiczna sytuacja. Taksówkarz wjechał w skuter prowadzony przez młodego mężczyznę. Niestety, chłopak zginął na miejscu. To wydarzenie przypomniało Wernerowi o jego siostrze. Dziewczynka utopiła się, kiedy miała trzy lata. On liczył wtedy zaledwie pięć wiosen, był tylko ociupinkę starszy. Wciąż pamięta mocny uścisk dłoni taty oraz palący w stopy piasek, po którym szybko chodzili, nerwowo poszukując wzrokiem jego siostry. Śmierć dziewczynki była wstrząsająca i traumatyczna dla rodziców. Z półek oraz szafek w domu zniknęły wszystkie jej zdjęcia, przez co Werner zupełnie zapomniał, jak wyglądała jego siostra. Po kilku latach fotografie znów wróciły na swoje miejsce. Od tamtego momentu mężczyzna (a wtedy chłopiec) co jakiś czas przypomina sobie o niewielkiej istocie, którą kochał. Wypadek z chłopcem na skuterze przypomniał mu o śmierci dziewczynki. I nie, Werner nie spóźnił się na lotnisko. Złapał inną taksówkę.


Marion posiada niezwykłą umiejętność arcyciekawego pisania, a przynajmniej tak twierdzą jej czytelnicy. Młoda dziennikarka właśnie przeprowadzała z nią wywiad. Przed rozmową towarzyszyły jej stres oraz zadowolenie. Była ogromną fanką Marion - i nie wymyśliła tego na potrzebę wywiadu. Po kilku zadanych pytaniach oraz przemyślanie ułożonych odpowiedziach do pisarki zadzwonił zięć. Powiadomił ją, że już za momencik zostanie babcią. Marion przerwała wywiad i oznajmiła, że za dwie godziny ma lot do Seattle, gdzie właśnie rodzi jej córka. No cóż, reszta pytań musiała być wysłana mailem. Kiedy kobieta dotarła już do szpitala, nie mogła znaleźć męża swojej córki. Błąkała się po korytarzach. Bezskutecznie. Wydawało się jej to naprawdę dziwne. W końcu jedna z pań pracujących w szpitalu wskazała Marion drogę prowadzącą do sali Annie - jej córki. Na widok swojej pociechy z własnym maleństwem Marion zakręciła się łezka w oku, ogarnęło ją ogromne wzruszenie. Później dostrzegła niespotykany wzrok Annie, która oznajmiła, że Thomas urodził się niewidomy. Po tej szokującej nowinie Doug, czyli zięć Marion, wyszedł ze szpitala. Pisarka nigdy nie wybaczy sobie tego, że nie potrafiła odpowiednio zareagować na wiadomość o zaburzeniu widzenia wnuka.

Anita musiała zajmować się starszym panem, któremu starzenie się naprawdę dawało w kość. To była jej praca. Minęła prawie dekada, odkąd przybyła do Delhi. Do dzisiaj nie ma pewności, dlaczego właściwie to zrobiła. Drzemała w niej ogromna potrzeba ucieczki i odcięcia się od rodziny - w przeciwieństwie do siostry Nalini. Kiedy kobiety razem rozmawiały przez telefon, Nalini opowiadała z paniką w głosie o pożarze domu. Od tamtej chwili Anita wiedziała, że musi polecieć do Kochi i pomóc siostrze. Gdy już dotarła na miejsce, zaatakowały ją dwa zdziwienia. Po pierwsze, dom był w całkiem niezłym stanie. Po drugie, twarz Nalini była w naprawdę kiepskim stanie. To dzięki jej mężowi, który wyjątkowo przyjechał do domu. A musicie wiedzieć, że Shamgar zaszczycał pięcioosobową rodzinę swoją obecnością mniej więcej raz na rok lub dwa lata. Pracował w Katarze u białej kobiety. Anita mówiła swojej siostrze, że koniecznie musi odejść od męża. Obiecywała, że zawsze będzie służyła jej pomocą - wystarczy tylko jeden telefon. Nalini nie miała zamiaru się rozwodzić.


Wszystkie osoby, o których napisałam, są w jakiś sposób połączone. Ich historie przeplatają się ze sobą. Niekiedy stają się jedną opowieścią, czasami na moment się od siebie oddalają. "Turbulencje" są złożone z dwunastu rozdziałów. Tytułem każdego z nich jest kod portu lotniczego, na przykład "LGW - MAD". Motyw przelotu, lotniska, staje się bardzo istotny, nabiera w tej książce nowego znaczenia. Zbliża również do siebie wszystkich bohaterów. David Szalay potrafi zajrzeć człowiekowi przez ramię i w odpowiednim momencie zamknąć oczy. Wybitnie przelatuje do różnych państw, miast, domów, wysp. "Turbulencje", napisane naprawdę świetnym językiem - przetłumaczone przez Dobromirę Jankowską, pochłaniają czytelnika, jednocześnie zmuszając go do rozmyślań o różnych niedopowiedzeniach pojawiających się w książce. Myślę, że to pozycja o lękach. Tych związanych z miłością, śmiercią, stratą, przemocą, ale także lataniem. Okazuje się, że świat wcale nie jest taki duży, a obecność danej osoby w samolocie, siedzącej tuż obok nas, może odcisnąć na naszym życiu naprawdę spore piętno.

Wydawnictwo Pauza znowu udowadnia, że książki o zwykłych życiach są jednymi z tych najciekawszych. Przeczytajcie "Turbulencje".

Tytuł - Turbulencje
Tekst - David Szalay 
Przekład - Dobromira Jankowska
Wydawnictwo Pauza, Warszawa, 2020