niedziela, 22 września 2019

Wyroby - czyli urok w rzeczy samej


Wyroby. Durnostojki. Gównidełka. Zbieracze kurzu. Przydasie. Samoróbki. Pierdółki. Założę się, że każdy człowiek na tej planecie ma choć kilka niepotrzebnych przedmiotów. Takich, które zostały zakupione z właściwie niewiadomego powodu. Można je spotkać na targach, jarmarkach, w kioskach. Najczęściej są wykonane za pomocą rąk. Powstają z nudy, nagłej potrzeby lub dla ozdoby - ten argument można usłyszeć bardzo często. 

Moje dzieciństwo (które wciąż trwa) przypadło na czasy braku oryginalności, wiecznych powtórzeń i naśladowań. Nosimy identyczne buty i ubrania. Wnętrza domów i mieszkań są do siebie bardzo podobne. Nasze półki zdobią przedmioty masowej produkcji, zakupione w hegemonach. Osoby, które trzymają na półkach kartki z kotkami, malutkie grzybki muchomorki i Kaczory Donaldy są zazwyczaj nieco starszej daty. Możliwe, że na ich ścianach wiszą reprodukcje obrazów z płaczącym chłopcem. W Wielkiej Brytanii do dzisiaj krąży pewnego rodzaju ploteczka o klątwie nad tymi właśnie ilustracjami. W latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku pewna brytyjska prasa napisała o pożarze domu, z którego ocalał jedynie portret płaczącego chłopca. Strażacy mówili, że to nie jedyny przypadek i bardzo często znajdowali słynne reprodukcje w ruinach spalonych domów. Ludzie niechętnie się ich pozbywali, bojąc się o własne życie. A magazyny podsycały emocje, publikując nowe notki o związkach pożarów i smutnych portretów. 


Wyjdźmy teraz na świeże powietrze. W wielu ogródkach można zauważyć łabędzie z opon. Niektóre osoby myślą, że to "polska tandeta" i o jej stworzenie osądzają Adama Słodowego. Jednak nie jest to prawdą. Łabędź z opon pochodzi z Australii. Pierwotny wyrób ma nieco inne pióra i szyję, więc można stwierdzić, że jest kuzynem naszego gumowego zwierzaka. Amerykański brat łabędzia to różowy flaming. On także czasami pojawia się w polskich ogrodach. Jednak między łabędziem a flamingiem istnieje pewna różnica. Ten pierwszy jest ozdobą stworzoną własnymi dłońmi. Jej wykonanie to powód do dumy. Natomiast drugi pochodzi ze sklepu, jest wyprodukowany w fabryce. Brakuje w nim duszy, nierównych piór i nieco krzywych oczu. 


Innymi, niezwykle często spotykanymi, gośćmi ogródków są grzybki i krasnoludki. Największy krasnal świata nosi imię Soluś. Znajduje się w Nowej Soli, stolicy dekoracji ogrodowych. Mieszkańcy tej miejscowości kochają nadmiar i absolutnie wszystkie durnostojki. Bo przecież samotny grzyb będzie smutny, trzeba mu zrobić całą familię! Najlepiej taką, która rzuci się w oczy wszystkim spacerowiczom. Dlatego krwisto czerwone kapelusze z ogromną ilością białych kropek to już chyba tradycja. Pod owymi kapeluszami schowane są skrzaty - z przerażającymi uśmiechami, rozmazanymi źrenicami i kolorowymi kubraczkami. 


Ogrodowym dekoracjom towarzyszą również żywe zwierzęta. Psy. Tabliczki na ogrodzeniach ostrzegają przechodniów, że tuż za płotem znajduje się "zły pies". Ale niektórzy chcą się wyróżniać, więc wymyślają własne informacje. Pięknie wykaligrafowane, z zawijasami i kolorowym tłem. "Wchodzisz na własną odpowiedzialność", "Zły pies, a gospodarz jeszcze gorszy", "Uwaga, dobry pies - gryzie", "Nieproszeni goście zostaną pożarci". Jednak czasami takie tabliczki nabierają zupełnie innego charakteru. "Tego domu pilnuje york", "Witaj, hau, hau", "Tu mieszka najbardziej rozpuszczony labrador ja świecie". Wtedy napisom towarzyszą zdjęcia bądź ilustracje słodkich pyszczków, a my mamy ochotę postawić swoją stopę na posiadłości obcego człowieka i pobawić się z jego przyjacielem. 

Dobrze, na zewnątrz zrobiło się już troszkę chłodno, więc wróćmy z powrotem do środka. Tym razem odwiedzimy Korę Kowalską - kolekcjonerkę. Z wielką ciekawością zajrzymy do jej szuflad. A co tam znajdziemy? Syntetyczne robaki. Misia Miszkę z olimpiady w Moskwie. Podkowy szczęścia. Bolki i Lolki. Stare broszki. Plastikowe resoraki. Pocztówki z kotkami. I bardzo pożądaną przez dzieci zabawkę w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, czyli Brzydką Miki. To polska wersja skaczącej Myszki Miki na trapezie. Od oryginału z zagranicy różni się barwą i bryłą. Charakteryzuje ją odcień czerwieni pomieszany z szarością i nieco niekształtna figura. Zakupiona na targu lub jarmarku przynosiła ogromną radość, a wygrana w loterii - jeszcze większą! Dzieciaki wprost ją uwielbiały, mimo rzucających się w oczy niedoskonałości. 


Przenieśmy się teraz do połowy lat sześćdziesiątych. Wtedy sprzedawcy gitar zanotowali spory zysk, ponieważ młodzież zaczęła namiętnie je kupować i zakładać własne zespoły. Wzorowali się na popularnych wówczas grupach, z The Shadows na czele. Wszystkie puste garaże i podwórka przy domach kultury rozbrzmiewały muzyką. Zespoły nosiły oryginalne nazwy. Przykłady? Bardzo proszę - Kwaśne Mleko, Optymiści, Plastusie, Duchy, Bratki. Koncertowali w niewielkich klubach i na imprezach "dla młodych ludzi". Tylko szczęściarzom udało się trafić na składankową płytę z rytmami nastolatków. Trzy czwarte zespołów kończyło swoją działalność po miesiącach, a nawet tygodniach. 


Wszystkie z wymienionych powyżej rzeczy są wyrobami. Wykonały je osoby z niekoniecznie dobrym gustem i talentem artystycznym. Niegdyś nasze pierdółki przynosiły radochę praktycznie wszystkim. Teraz cieszą się z nich tylko kolekcjonerzy i wielbiciele niezbyt udanego, lecz uroczego, rękodzieła. Do klubu tych adoratorów należy między innymi Olga Drenda, o której głośno teraz w całym kraju. Jej świetnie napisana książka "Wyroby. Pomysłowość wokół nas" zdobyła masę nagród, wyróżnień i nominacji. I w pełni zasłużenie, bo chwytającym za serce zbieraczom kurzu należy się trochę uwagi! 

Odwiedźcie kolekcjonerów, zajrzyjcie przez ploty do ogródków i razem z panią Olgą tropcie polskie klimaty!

Tytuł - Wyroby. Pomysłowość wokół nas
Tekst - Olga Drenda
Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2018

niedziela, 8 września 2019

Wędrowny Zakład Fotograficzny - czyli komu w drogę, temu opowieści


Drewniane chatki. Pługi. Wychodki. Studnie. Gospodarstwa. Świeże mleko. Bujne ogródki. Suszące się torebki herbaty - tak, aby były dobre do ponownego zalania. Packi na muchy. I zapach - starości oraz drzew. Granice - z Litwą, Białorusią, Rosją. Ale także Dolny Śląsk. Najpierw odwiedźmy niewielki domek, który został porządnie nadgryziony zębem czasu. Zawalony dach kontrastuje z dorodnymi pomarańczowymi kwiatami w ogródku. W drzwiach powiewają firanki. Przez brudną szybę można ujrzeć stary tapczan, a na nim stertę ubrań. Można się domyślić, że niezbyt świeżych. "To najprawdopodobniej opuszczony dom" - myślimy. I cyk, zaskoczenie. Z głębi chatki dobiega głos zapraszający do środka. To głos mężczyzny, który właśnie ściga się z muchą. Śledzi jej ruchy z packą w dłoni. Jest samotny. Wcześniej towarzyszyła mu mama. To właśnie ona zasadziła pomarańczowe kwiaty w ogrodzie. Jednak niedawno odeszła. Od tamtej pory mężczyzna je mielonki z puszki w towarzystwie owadów. Żyje z tego, co zbierze w lesie. Dlatego uwielbia deszcze. Porządne opady oznaczają obfite zbiory, czyli więcej pieniędzy. Susze i nasz bohater nie darzą się sympatią.


Zajrzyjmy teraz do kobiety w dość imponującym wieku. Właśnie rozsypała zdjęcia na stół. Zapewne miała je schowane w albumach lub szufladach. Siostra wychodząca za mąż. Wnuczek, który właśnie szykuje się do ślubu. Syn przebrany za świętego Mikołaja. Wesele najstarszej córki. Siostra męża. Komunia wnuczki. Teść w Anglii. Młodsza córka w szpitalu - niestety umarła za młodu. Zdjęcie zostało zrobione tuż przed operacją. Dziewczyna była leczona lekarstwami swojej mamy, ponieważ rodzice nie przyznawali się do jej choroby lekarzom. Zapłacili za to najgorszą z możliwych kar. O, wszystkie siostry na ławeczce przed domem. A tutaj cała rodzina. Ta ostatnia fotografia liczy już kilkadziesiąt lat. Starsza kobieta była wtedy szczupłą i roześmianą dziewczyną.


Przenieśmy się teraz na zupełnie inne podwórko. Właścicielką jest pomarszczona pani, ubrana w kwiecistą chustkę i sędziwy fartuch. Ostatnio miała sporo gości. Najpierw odwiedziły ją dziki i zniszczyły cały ogród. Później pojawiła się córka i podkradła jajka z kurnika. Teraz staruszka musi cierpliwie czekać na nowe. Jej najlepszą przyjaciółką jest pewna kocica. Niedawno urodziła młode. Było ich całkiem sporo. Jednak kobieta nie miała ochoty "mnożyć sobie problemów". Nie chciała opiekować się młodymi kotkami, dlatego... zabiła je. Utopiła? Nie. Mówiąc wprost - zadźgała szpadlem. Jak już wspomniałam wcześniej, miała dużo gości, ale wrażliwość chyba nie zapukała do jej drzwi.


Przejdźmy może do nieco pogodniejszych historii. Mężczyzna o imieniu Jan straszliwie cieszy się na widok samodzielnie wyhodowanej fasoli. Niektóre strąki są dłuższe od dłoni i grubsze od palca. Jan ma dziewięćdziesiąt cztery lata i całe życie spędził w domu przy owocach swojej pracy, czyli siedmiometrowej fasoli. Je tylko jedną zupę. Fasolową, rzecz jasna. Swoje czarno-białe wspomnienia przechowuje w starym albumie. Jego żona Feliksa umarła kilka lat temu. Jej imię oznacza "szczęście". Pan Jan faktycznie był z nią szczęśliwy. Wciąż trzyma jej portrety, także te ze ślubu. Niedawno narysował ją ołówkiem na pożółkłym papierze. Trzeba przyznać, że nie jest zbyt podobna. A to dlatego, że Jan narysował swoją żonę tak, jak zapamiętało ją jego serce.


O, a teraz usiądźmy na ławeczce z sześcioma kobietami. Właśnie te panie założyły zespół. Śpiewają po chachłacku. To język trochę rosyjski, trochę ukraiński i trochę polski. Niegdyś mieszkańcy Wołynia porozumiewali się tylko po chachłacku. Kobiety znają piosenki od swoich matek, babć i sąsiadek. Potem niewiele brakowało do tego, aby je zapomniały. To przez ustrój komunistyczny. Wtedy musiały śpiewać po polsku. Znały dużo weselnych nut. Pojawia się w nich "świkrucha", czyli zła teściowa, do której dziewczyna idzie po ślubie. Ale na wsi często bywa tak, że świeżo upieczone małżonki znajdują wspólny język z teściowymi, a niekoniecznie z mężami.


Wyobraźmy sobie teraz pasiekę marzeń. Kolorowe kwiatki, soczyście zielona trawa, piękne ule i pszczoły, które omijają nas szerokim łukiem. Marzenie. Uwaga! Taka pasieka istnieje. No dobra, może bez tych szerokich łuków. Zajmują się nią ojciec i syn. Obydwoje mają pszczelarskie serducha w stu procentach. Ule, o które dbają, są ukryte między pagórkowatym łąkami. Raczej nikt nie może zobaczyć ich przez przypadek. To miejsce zostało wybrane celowo, aby złodzieje nie kradli miodu oraz uli. W okolicy zdarzały się takie przypadki - nocą grupka ludzi podjeżdżała ciężarówką i pakowała ule na swój pokład. Na całe szczęście ojca i syna nie spotkała taka przykra sytuacja.


Patrzcie, tam po lewej! Widzicie baner zakładu fotograficznego? Wisi na balkonie dwupiętrowego domu. Można łatwo zauważyć, że drzwi do niego były wielokrotnie malowane. Otwiera je pani Bronisława i zaprasza do środka. Jej dzieciństwo nie było zbyt kolorowe (w odróżnieniu do pasieki). Ojciec przeraźliwie mocno bił, a mama nie mogła z tym nic zrobić. Dobrze, że mieszkali na wsi, a nie na uboczu. Wtedy można było wybiec na ulicę i prosić o pomoc sąsiadów. A jeśli chodzi o baner, jest już nieaktualny. Syn pani Bronisławy próbował tutaj założyć firmę. Jednak poddał się. Wyjechał. Został szyld i samotna staruszka.


Odwiedźmy jeszcze jedną panią, która jest "żywym pomnikiem akcji "Wisła". Pani Maria twierdzi, że jej miejsce zamieszkania jest przepiękne i niczego więcej jej nie potrzeba. Często pije napar z ziół zerwanych w ogrodzie i obserwuje - naturę oraz ludzi. Ma wręcz białą cerę, szlachetne rysy i roześmiane oczy. Wyciąga zdjęcie klasowe. Dzieci ustawione są w rzędach. Górny rząd to chłopcy w rożnym wieku. Mają na sobie marynarki, spod których wystają koszulowe kołnierzyki. Niżej są dziewczynki w jednakowych spódniczkach. Między uczniami siedzi młoda nauczycielka, z pięknym, gęstym warkoczem. Była Niemką, ale biegle posługiwała się językiem polskim. Wszystkie dziewczynki chciały być takie, jak ich wychowawczyni. Stanowiła autorytet. To właśnie ona nauczyła panią Marię, że włosy zawsze muszą być zadbane, a ubrania czyste i schludne. Kobieta do dziś stosuje się do tej zasady.


Agnieszka Pajączkowska znalazła się w skórze fotografa z końcówki ubiegłego wieku. W 2012 roku założyła Wędrowny Zakład Fotograficzny. Jeździła żółtym Volkswagenem T3 wraz ze swoim psem Cukrem i fotografowała ludzi w zamian za opowieści, jedzenie i możliwość kąpieli. Stworzyła obraz osób żyjących przy granicy z Białorusią, Litwą i Ukrainą. Ale w książce pod tytułem "Wędrowny Zakład Fotograficzny" pojawiły się także historie mieszkańców Dolnego Śląska. Pani Agnieszka wydobyła z ludzi opowieści zabawne, smutne, a niekiedy i przerażajace. Po prostu prawdziwe. Tekst został uzupełniony zdjęciami. Jednak nie zobaczymy tam twarzy naszych bohaterów. Portrety są własnością tylko i wyłącznie osób fotografowanych. Nawet autorka nie posiada kopii. Dzisiejsza pozycja doświadczy nam wielu skrajnych emocji. Agnieszce Pajączkowskiej należy się honorowy uścisk dłoni za odwagę, wytrwałość, cierpliwość i przede wszystkim wspaniały efekt końcowy tego projektu.

Pozycja z żółtą okładką musi znaleźć się na Waszej półce, koniecznie.

Tytuł - Wędrowny Zakład Fotograficzny
Tekst i fotografie - Agnieszka Pajączkowska
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2019