niedziela, 29 marca 2020

Ilustratorki, ilustratorzy - czyli naprzeciw szarości


Jeśli Wasze dzieciństwo przypadło na lata pięćdziesiąte, sześćdziesiąte, siedemdziesiąte lub początek osiemdziesiątych to musicie wiedzieć, że jesteście wielkimi szczęściarzami. Dlaczego? Zastanówcie się chwilkę. Macie trzy sekundy - jeden, dwa, trzy... Naprawdę nie wiecie?! No dobrze, nic straconego. Nieco odświeżę Wam pamięć, zgoda? No to lecimy!

Najpierw sięgniemy po książkę z najwyższej półki z najpiękniejszą żółtą okładką. Założę się, że wiecie, jak wyglądają Lasse, Bosse, Lisa, Britta i Anna. Ze świecą można szukać osoby, która nie kochała "Dzieci z Bullerbyn". Natomiast zaledwie garstka osób wie, dzięki komu nasi bohaterowie wyglądają tak wyjątkowo. Pierwsza polska wersja legendarnej pozycji Astrid Lindgren została wydana z ilustracjami Hanny Czajkowskiej. I choć później pojawiały się wydania z różnymi nazwiskami na pierwszej stronie, pani Hanna bezkonkurencyjnie wygrywa. Nieco ją Wam przybliżę. Była typem zbieraczki. Kolekcjonowała różne durnostojki przy swoim biurku do malowania. Cechowała ją dokładność. Jeśli zlecono jej narysowanie jemiołuszki, godzinami studiowała albumy przyrodnicze. Tworzyła obrazki do "Misia", zaliczyła nawet kilka okładek. Uwielbiała literaturę szwedzką dla dzieci, jednak nie udało się jej odwiedzić tego kraju. Mimo tego, że we wczesnych latach straciła trzech członków najbliższej rodziny, potrafiła dać upust swoim ciepłym uczuciom i namalować dziecięcy świat w książkach takich jak "Pierwsza czytanka", "Oto jest Kasia", "Lotta z ulicy awanturników" i "Karlsson z dachu".


Przenieśmy się do pracowni Danuty Konwickiej. Można tutaj znaleźć mnóstwo farb, kredek, sztalug, papierosów i starych wydań "Szpilek". Najpierw było to miejsce pracy Alfreda Lenicy, taty pani Danuty. To właśnie on zadbał o wielkie okna, czyli znakomite światło do tworzenia. Później przyjechał tu brat ilustratorki, Jan Lenica. I w końcu pracownię przejęła Danuta Konwicka. Mimo tego, że była wolnym strzelcem, codziennie o dziewiątej otwierała drzwi pracowni. Nie było mowy nawet o minucie spóźnienia. Tutaj miała swój świat. Przeglądała albumy, gromadziła książki oraz płyty z muzyką jazzową. Mocno stała na nogach. Ponoć była podporą całej czteroosobowej rodziny. Jej mąż, Tadeusz Konwicki, starał się stworzyć swojej żonie przestrzeń do pracy. Dbał także o wspólne wyjazdy i odpoczynek. Pani Danuta uwielbiała rysować zwierzęta. Możemy to zaobserwować na przykład w książce pod tytułem "O kowbojach z Kolorado". Natomiast jej uśmiechnięte buźki królują na okładce pozycji "Pilot i ja".


Jestem przekonana, że na poddaszu Waszego domu rodzinnego znajduje się choć jeden egzemplarz czasopisma "Miś". Miesięcznik był zbiorem wybitnych tekstów autorstwa miedzy innymi Czesława Janczarskiego, Marii Kownackiej czy też Marii Terlikowskiej. Dla "Misia" niezwykle istotna była także szata graficzna. Czuwała nad nią Janina Krzemińska. Swoją posadę dostała w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku. Pragnęła, aby dzieci już od najmłodszych lat otaczały się dobrymi ilustracjami. Najczęściej w pisemku ukazywały się grafiki Bohdana Butenki, Hanny Czajkowskiej i Zbigniewa Rychlickiego. Jednak rekord należy do samej Janiny Krzemińskiej. Uwierzycie, że malarka wykonała do "Misia" aż tysiąc dwie ilustracje?! Jednak wybór ilustratorów i tworzenie obrazków do miesięcznika to nie jej jedyne zajęcia. Artystka zajęła się oprawą graficzną książek dla młodych czytelników. Możemy kojarzyć ją między innymi z "Przygody z małpką" czy też z "Wesołego przedszkola".


Odwiedźmy dom rodzinny naprawdę wysmakowanego duetu. Chyba nie muszę przedstawiać Wam Janusza Stannego, prawda? Ten pan pojawia się w wielu wspomnieniach jako mistrz ilustracji, zaraz po Janie Marcinie Szancerze. Jednak dzisiaj skupimy się na jego żonie, Teresie Wilbik. Pani Teresa studiowała malarstwo na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, jednak po dwóch latach przeniosła się na grafikę, do pracowni Szancera. Jednym z powodów był fakt, że pedagogowi asystował mąż pani Teresy. Swoją pierwszą książkę zilustrowała jeszcze przed dyplomem. Przez krótki okres pracowała w Naszej Księgarni. Jak wyglądał proces tworzenia książki? Najpierw należało przyjść do wydawnictwa po tekst wydrukowany na kartkach. Podawano wymiary i grubość książki oraz limit ilustracji. Reszta należała już do grafika. W środy w budynku Naszej Księgarni zbierała się rada artystyczna. Kiedy zbliżał się końcowy termin, trzeba było stawić się na takim spotkaniu. Najczęściej zbierało się same pochwały i oklaski. Przynamniej tak było w przypadku Teresy Wilbik, która jest odpowiedzialna za rysunki między innymi w "Leonku i lwie", "Słoniu Trąbalskiem" oraz "Tonim".


Jan Marcin Szancer pojawił się w poprzednim akapicie dwukrotnie. W takim razie posnujmy sobie niedługą opowieść na jego temat. Mistrz już od wczesnego dzieciństwa miał bezpośredni kontakt ze sztuką. Dorastał w Krakowie, mieście artystów. Stale odwiedzał teatry i łykał literaturę niczym najpyszniejszą czekoladę. Jako ilustrator zadebiutował jeszcze przed wojną, jednak nie lubił wspominać o swoich pierwszych pracach. Rok po zakończeniu wojny zaczął pracę w wydawnictwie Czytelnik. Służbowo został skierowany do Łodzi na kilka miesięcy. Właśnie w tym mieście wraz z Janem Brzechwą dopieszczał Pana Kleksa. Wyobrażacie sobie tę postać w garniturze, z siwymi włosami i małym nosem? No właśnie. Dzięki mistrzowi wszyscy wiedzą, że Pan Kleks ma czarną brodę, spory brzuszek i kolorowe kubraczki. Jan Marcin Szancer zajmował się także scenografią w teatrach. W swojej autobiografii poświęca literaturze dziecięcej niewielki rozdział, jednak bez wątpienia ukształtował on gust i estetykę ówczesnych młodych czytelników.


Sięgnijcie teraz w najdalsze zakamarki pamięci. Kojarzycie swój pierwszy "Elementarz" z Olą, Jackiem i Asem na okładce? To kolorowy podręcznik do nauki czytania kilku pokoleń. Charakterystyczna okładka to sprawka Janusza Grabiańskiego. Zilustrował on ponad dwieście książek. Jest tatą zawadiackiej miny "Kota w butach" oraz całej sterty znaczków, plakatów i kartek okolicznościowych. Te ostatnie były niezwykle popularnym zajęciem wielu ilustratorów. Pan Janusz należał do niewielkiego grona artystów pokazujących owoce swojej pracy w zachodnich witrynach księgarskich. Przyjaźnił się z Józefem Wilkoniem, choć był raczej typem samotnika. Stale bywał w Bibliotece Narodowej, ponieważ ciągle poszukiwał sędziwych rycin. Dzieci uwielbiały jego ilustracje, dlatego bardzo często pojawiał się w "Płomyczku", "Świerszczyku" i "Misiu". Lekkość jego pociągnięć pędzlem ujmuje również starszych czytelników. Nikt nie zaprzeczy temu, że "Rogaś z Doliny Roztoki" jest przeuroczy.


Zbigniew Rychlicki został zapamiętany jako człowiek ciepły, asertywny i wybitny. To on miał największy wpływ na to, jak wyglądały książki dla dzieci w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Przez ponad trzydzieści pięć lat zajmował posadę dyrektora artystycznego Naszej Księgarni - wydawnictwa ze wspaniała tradycją. Uwielbiał dzieci, był dla nich bardzo wyrozumiały. Często odwiedzał szkoły i przedszkola, co nie było wtedy tak popularne. Regularnie pojawiał się na majowym kiermaszu książki przed Pałacem Kultury i Nauki. Razem ze wspomnianym już Czesławem Janczarskim stworzył Misia Uszatka, który swoją rozpoznawalnością zaskoczył swoich tatusiów. Wiecie, że ubranka przyjaznego niedźwiadka to odzież syna pana Zbigniewa? Chłopiec odegrał sporą rolę w artystycznym życiu taty. Bardzo często zaglądał mu przez ramię z ciekawością w oczach. Jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy z tego, że jego tata był aż tak wybitnym ilustratorem. W końcu to jemu zawdzięczamy wygląd "Plastusiowego pamiętnika" czy też "Klechd domowych".


Koniecznie muszę wspomnieć o Mirosławie Pokorze. To twórca bardzo mi bliski. Kiedy byłam nieco młodsza, pokochałam zilustrowaną przez niego "Babcię na jabłoni" oraz "30 lutego" z tekstem Wandy Chotomskiej. Skradł mnie swoim stylem zwanym "loczkowaniem". Narysował w ten sposób ilustracje do kilkudziesięciu książek. Jego charakter ponoć nie należał do najłatwiejszych. Kiedy tworzył, zupełnie zapominał o codziennych sprawach. Często podkreślał swoją miłość do zwierząt, jednak pasją pana Mirosława było polowanie. Świetnie sprawdzał się także jako kucharz. Przy jego blacie do rysowania roiło się od czarnych tuszów, piórek oraz ołówków. Najczęściej towarzyszyła mu także fajka. Niestety nie potrafił dbać o swoje honoraria, co wykorzystywali niektórzy zleceniodawcy. Ale w ostatnich latach wzrosło zainteresowanie jego ilustracjami. Wiele osób chce mieć w swoich kolekcjach rysunki, które darzy sympatią i o których myśli z nutą nostalgii oraz uśmiechu.


Barbara Gawryluk odwiedziła wiele pracowni, domów i muzeów. Postanowiła przypomnieć dorobek artystów reprezentujących polską szkołę ilustracji. Na czterystu stronach pozycji "Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów" udało jej się przedstawić historie dwudziestu czterech twórców. Wymieńmy ich: Maria Orłowska - Gabryś, Hanna Czajkowska, Ewa Salamon, Olga Siemaszko, Leonia Janecka, Elżbieta Gaudasińska, Danuta Konwicka, Janina Krzemińska, Krystyna Michałowska, Bożena Truchawska, Teresa Wilbik, Jan Marcin Szancer, Jerzy Srokowski, Kazimierz Mikulski, Adam Kilian, Janusz Grabiański, Zdzisław Witwicki, Zbigniew Rychlicki, Mirosław Pokora, Janusz Stanny, Antoni Boratyński, Józef Wilkoń, Mieczysław Piotrowski, Bohdan Butenko. Autorka spotkała się z bliskimi ilustratorów, a niekiedy z samymi artystami. W ten sposób nabyła ogromną porcję wiedzy i anegdot, którymi podzieliła się z nami, czytelnikami.

Poznajcie wielkich bohaterów. To właśnie dzięki nim Wasze dzieciństwo było wypełnione kolorami!

Tytuł - Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów
Tekst - Barbara Gawryluk
Opracowanie graficzne - Anna Pol
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa, 2019

niedziela, 22 marca 2020

CPN. Znak, identyfikacja, historia - czyli Całość Pięknie Narysowana


Nie jest tajemnicą, że książki to istne wehikuły czasu. Dlatego teraz przeniesiemy się niecałe cztery lata wstecz. Mamy dwa tysiące szesnasty rok, siedemnasty października. Znajdujemy się w Łomiankach, a konkretnie - w domu Ryszarda Bojara. Wraz z tym panem przebywa tam jeszcze dwóch specjalistów od inżynierii i projektowania, czyli Jerzy Słowikowski i Patryk Hardziej. Wszyscy trzej panowie, szperając po szufladach i przeszukując szafki, odbywają podróż. Podróż po historii CPN-u. Pozwólcie, że i ja podążę ich śladami.


Zacznijmy od prostego pytania - czy wiecie, czym dokładnie jest CPN? Jeśli nie, już spieszę z odpowiedzią. To... nie, nie, nie! Musimy zacząć od początku (co jest zresztą logiczne), więc przedstawię postać Ignacego Łukasiewicza, o którym uczono nas już we wczesnej podstawówce. Łukasiewicz jest nie tylko wynalazcą dziewiętnastowiecznej lampy naftowej, ale także twórcą polskiego przemysłu naftowego. Gdyby nie on, możliwe, że dopiero teraz powstawałyby pierwsze stacje paliw w naszym kraju. Ale to wydarzenie mamy już za sobą. 


Pierwsza stacja benzynowa w Polsce otworzyła się w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku w Poznaniu. A w rzeczywistości była to pojedyncza ręczna pompa paliwowa wyglądająca nieco prymitywnie. Dziewiętnaście lat później powstała pierwsza polska organizacja zajmująca się wyrobami naftowymi, która po piętnastu miesiącach funkcjonowania przyjęła nazwę Centrala Produktów Naftowych, w skrócie - CPN. Zakres działalności tej marki był olbrzymi. Jedna firma zajmowała się transportem, dystrybucją, budową magazynów oraz baz naftowych, budową i obsługą rurociągów oraz cystern, sprzedażą akcesoriów motoryzacyjnych, mechaniką pojazdową oraz dbaniem o jakość produkcji i realizacją zleceń zagranicznych. Nieźle. CPN stał się największym przedsiębiorstwem w czasie powojennym.


Dobrze, zajmijmy się teraz estetyką oraz sprawami graficznymi. Słynne logo CPN-u nie towarzyszyło mu od zawsze. Pierwsze zostało zaprojektowane przez Kazimierza Pirożyńskiego. Znak występował w różnych wersjach. Zdarzało się, że litery były wąskie lub rozciągnięte, oddalone od siebie lub lekko nachodzące. Z kolorami również było na bakier. Każda stacja paliw mieniła się zupełnie odmiennymi barwami. Natomiast jeśli chodzi o informatory dla kierowców, przypominały one książeczki dla dzieci. Wyglądały uroczo i z pewnością zatrzymywały na sobie wzrok klientów. Ale zupełnie nie pasowały do przemysłu. Szefowie Centrali stwierdzili, że muszą wziąć sprawy w swoje ręce i wprowadzić kilka zmian. A tak naprawdę to nie kilka, lecz całą górę.


Na pierwszy ogień poszedł dystrybutor paliwa. Do tego zadania powołano trzech mężczyzn - projektanta oraz kierownika zespołu Ryszarda Bojara, również projektanta Stefana Solika oraz inżyniera Jerzego Słowikowskiego. Wspomniane trio postawiło na prostotę i usunęło z dystrybutora wszystkie zbędne elementy. Otrzymano prostopadłościan z biało-niebieskimi ścianami. Dodano również zamykaną na klucz klapę. Dzięki niej dystrybutor mógł stać nie tylko na stacji, ale także na przykład na polu. Bojar, Solik oraz Słowikowski postanowili także dodać zupełnie świeży element do dystrybutora. Nowy znak graficzny.


Mam dla Was dwie wiadomości - złą i dobrą. Która pierwsza? Niech będzie, najpierw ta negatywna. Otóż dystrybutor naszego trio nigdy nie stanął przed stacją czy też na polu. Projekt poszedł do szuflady. Albo nawet do kosza. A teraz pozytywna wiadomość! Nowy znak graficzny został z CPN-em już na zawsze. Powstał przy okazji, ale zdecydowanie nie przez przypadek. Zdobył dobre opinie szefów między innymi dlatego, że jedna z trzech liter nie wymagała zużycia jakiejkolwiek ilości farby. Logo było funkcjonalne, nowoczesne i przylepione do przedsiębiorstwa niczym farba do płótna. Karol Śliwka sądził, że znak ma być firmą, a firma ma być znakiem. Natomiast Ryszard Bojar twierdził, że to część systemu, a system tworzy komunikację marki.


Jak się pewnie domyślacie, logo naszej firmy nie powstało w dwa dni. W dwujęzycznej (bo można ją czytać po polsku i po angielsku) książce Patryka Hardzieja o CPN-ie można zobaczyć drogę, którą podążano, aby uzyskać idealny znak. Najpierw skrótowiec przybierał przeróżne kształty. Był kołem, sześcianem i dziesięciokątem. Litery łączyły się ze sobą naśladując ścieżkę, a nawet cepelin. Później Ryszard Bojar (kierownik trzyosobowego zespołu) wpadł na pewien trop. Wykorzystał pusty obszar w literach "C" oraz "P" i umieścił tam "N". Właśnie dlatego za granicą często podpisywano ten znak "CNP". Kiedy uzyskano już odpowiednią formę, przyszedł czas na kolory. Poszukiwano takiej barwy, która będzie wyróżniała się na tle zieleni i szarości budynków. Padło na pomarańczowy określany jako "meksykańska czerwień". Bingo! Logo już gotowe. Wspomnę jeszcze tylko, że w każdym mieście odcień meksykańskiej czerwieni był ciut inny, co sprawiało, że CPN przybierał kolory od żółci do brązu.


Trzeba przyznać, że Centrala Produktów Naftowych zdecydowanie wyróżniała się na polskim rynku. Pomagał jej w tym między innymi katalog zasad identyfikacji wizualnej. A była to rzecz niespotykana w naszym kraju. Miała na celu utrzymanie jednorodności projektowania oraz realizacji elementów związanych z CPN-em. Ryszard Bojar (który spędził z tą marką trzydzieści pięć lat) zapewne podpatrzył ten pomysł u swoich nauczycieli z zachodu. W katalogu dokładnie opisał i pokazał na przykład proporcje znaku, napisy firmowe, wizytówki, wystrój stacji paliw, wygląd środków transportu i informacje na stacjach.


Ja nie pamiętam czasów Centrali Produktów Naftowych. Kiedy przyszłam na świat, ta marka funkcjonowała już pod szyldem "PKN Orlen". Do niedawna nawet nie wiedziałam, dlaczego rodzice i dziadkowie mówią: "zatrzymajmy się na CPN-ie". W pierwszych dniach marca odwiedziłam Zachętę. Właśnie tam Patryk Hardziej zabrał mnie i mnóstwo innych osób na wędrówkę po zakładach, stacjach i pracowniach. Już po kilku minutach wykładu wiedziałam, że muszę sięgnąć po książkę "CPN. Znak, identyfikacja, historia". Myślę, że dla wielu z Was może być to klucz do wspomnień i sentymentalnych wydarzeń.


No dobra, a na koniec chciałabym zachęcić Was do obejrzenia najlepszej reklamy z lat dziewięćdziesiątych! Wystarczy kliknąć tutaj.

Tytuł - CPN. Znak, identyfikacja, historia
Autor - Patryk Hardziej
Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2019

niedziela, 15 marca 2020

Przyjaciel - czyli strata i zdobycz


Zakładam, że niektórzy z Was przeżyli stratę bliskiej osoby. Muszę przyznać, że w mojej niewielkiej biografii nie znalazłoby się takie doświadczenie. Uczucie ogromnego, trudnego do przedstawienia, smutku znam tylko z książek, rozmów i filmów. Niedawno w moich rękach znalazła się pozycja, która dotyczy między innymi tego tematu. Ale spokojnie, nie musicie brać chusteczek, aby przeczytać tę recenzję. No chyba, że chcecie kichnąć.  

Był pisarzem. Uwielbiał wybierać się na dłuższe spacery. Twierdził, że sukces polega na wypracowanym rytmie. Wykładał na uczelni. Studenci darzyli go wielką sympatią. Rzadko trafiał się profesor z taką wiedzą oraz... błyskiem w oku. Trzeba przyznać, że był idolem i obiektem westchnień wielu młodych dziewcząt. Klasyfikowano go jako mężczyznę, który adoruje kobiecą urodą. Miał niezbyt pochlebne zdanie na temat wydawanych na rynku pozycji oraz kolegów po fachu. W jego życiu pojawiły się trzy żony i jedna córka - ponoć żona pierwsza była najciekawszą osobą. Miał wrażliwe serce i zawiłe myśli w głowie. Oraz był najlepszym przyjacielem bezimiennej narratorki.

Opisany przed chwilą mężczyzna żył w towarzystwie strasznej choroby, jaką jest depresja. Bywały dni, kiedy zmieniał rytm swojego dnia. A przecież był on dla niego tak istotny. Brakowało mu sił, aby wstać z łóżka. Unikał spotkań z ludźmi. Swoje spacery zastąpił wpatrywaniem się w sufit. Pisanie także odłożył na bok. Jednak później nastąpił zwrot akcji. Wszystkie czynności, które wykonywał z tak wielką przyjemnością, na nowo wkroczyły do jego codzienności. Werwa i wigor znów wróciły do serca pięćdziesięcioletniego mężczyzny. Pewnego dnia znalazł na dworze psa - doga arlekina. Był to zwierzak naprawdę imponujących rozmiarów. Gdyby stanął na tylnych łapach, mógłby podrapać po głowie dwumetrowego człowieka. Pisarza opanowało zauroczenie. Postanowił pomóc psu i poszukać jego właściciela. Bezskutecznie. Ogromny dog arlekin stał się nowym członkiem rodziny pisarza oraz jego żony (trzeciej). Najpierw pies wabił się Dino, jednak imię zostało zmienione na o wiele bardziej szlachetne. Apollo. Wielkolud, który zachwyca posłuszeństwem i łagodnością.


Stało się to nagle i niespodziewanie. Bez listu pożegnalnego. Bez jakiegokolwiek wytłumaczenia. Najlepszy przyjaciel narratorki znika. Jego bliscy nie mogą tego zrozumieć. Cały czas myślą o tej śmierci jak o wypadku. A przecież mężczyzna sam tego chciał. Pojawiają się pytania, na które nikt nie pozna już odpowiedzi. Czy samobójstwo było skutkiem chwilowej myśli? A może pisarz planował to latami? Mężczyzna zostawił po sobie teksty w szufladzie oraz psa, którym jego żona nie chciała się zaopiekować. Był ateistą, więc pogrzeb w ogóle nie wchodził w rachubę. Dlatego jego bliscy zorganizowali spotkanie "na wspominki". Nasza narratorka również została na nie zaproszona. 

Ale kobieta nie chciała tam przychodzić. Obawiała się, że wspominanie najlepszego przyjaciela dostarczy jej dodatkową porcję bólu. Jednak uległa namowom zapraszających. Nie zdziwiło jej to, że córka pisarza była zbyt zajęta, aby przyjść na przyjęcie. Podczas krótkiej rozmowy z trzecią żoną, padło bardzo istotne pytanie - czy najlepsza przyjaciółka mężczyzny mogłaby przygarnąć psa? Przed śmiercią bohater wspominał, że jego bratnia dusza uwielbia zwierzęta. Ale zapomniał dodać, że ma niewielkie mieszkanie i odgórnie ustalony zakaz zwierząt w domu. Partnerka mężczyzny nalegała i prosiła. W końcu osiągnęła zamierzony cel.

Historia pamięta przypadki psów, których wierność nie znała granic. Za przykład może posłużyć Hachiko. Pies codziennie o tej samej godzinie przychodził na stację kolejową w Tokio. Odbierał stamtąd swojego pana, przyjeżdżającego z pracy. Jednak ten wieloletni rytuał zakończył się w chwili, w której właściciel Hachiko nie wyszedł z pociągu. Pies przeokropnie tęsknił. Przez następne dziesięć lat przychodził na stację, aby sprawdzić, czy jego przyjaciel się tam nie pojawił. Apollo również taki był. Czekał pod drzwiami i wydawał z siebie dziwny dźwięk, coś w rodzaju wewnętrznego pisku. Narratorka była dla niego niewidzialna i nieistotna. Zupełnie nie zwracał na nią uwagi. A gdy wieczorem położył się na łóżku i za żadne smakołyki nie chciał z niego wyjść, kobieta prawie przestała wierzyć w psią miłość. Nieco rozczarowana rozłożyła na podłodze materac i zasnęła właśnie na nim.


Jak już wcześniej wspomniałam, nasza bohaterka nie mogła trzymać zwierzaków w swoim wynajmowanym mieszkaniu. Jednak była bardzo uparta i walczyła o to, aby Apollo mógł zostać z nią w tym domu. Jaki był wynik tej rozgrywki? Tego Wam nie zdradzę. Ale muszę napisać o przemianie wielkiego doga arlekina. Apollo zaczął zaprzyjaźniać się z bezimienną narratorką. Często kładł swoją głowę na jej kolanach i uwielbiał wspólne... czytanie. Dodam jeszcze, że opisywana od kilku akapitów kobieta również była pisarką. Pewnego razu przeczytała na głos fragment tekstu i spostrzegła, że w oczach jej zwierzaka pojawiło się zainteresowanie. Dlatego kontynuowała. Kilka dni później, podczas odpoczynku na kanapie, Apollo wziął w zęby książkę leżącą na najniższej półce. Pisarka już w trzy sekundy przyzwyczaiła się do myśli, że jedna z jej ulubionych lektur zostanie obrócona w ruinę. Jednak po chwili lekko wybałuszyła oczy. Apollo przyniósł książkę na kanapę i ułożył się wygodnie. Wyczekiwał momentu, w którym właścicielka rozpocznie głośne czytanie. Widać, że nie tylko ludzie mogą być wielkimi adoratorami książek.

W rolę bezimiennej narratorki wcieliła się Sigrid Nunez. W swojej pozycji pod tytułem "Przyjaciel" porusza temat przyjaźni. Bardzo dokładnie analizuje to słowo. Rozkłada je na znaczenia, warstwy, sytuacje i osoby. Sporo uwagi poświęca także śmierci oraz uczuciom zwierząt. Można powiedzieć, że książka została podzielona na trzy części. Pierwsza dotyczy najlepszego przyjaciela, druga poświęcona jest anegdotom i ciekawostkom, a trzecia - psiemu towarzyszowi. Muszę również zaznaczyć, że pióro Sigrid Nunez jest naprawdę niesamowite. Należy się także ukłon tłumaczce, czyli Dobromirze Jankowskiej. Dzisiejsza książka liczy dwieście sześć stron, więc może się wydawać, że to lektura na dwa wieczory. Nic bardziej mylnego! Ja przez każde zdanie brnęłam powoli, ciesząc swoją duszę tak wspaniale dobranymi słowami.

No dobra, czasu na czytanie mamy teraz naprawdę sporo. Miłych lektur! Do przeczytania za tydzień!

Tytuł - Przyjaciel
Tekst - Sigrid Nunez
Przekład - Dobromira Jankowska
Wydawnictwo Pauza, Warszawa, 2019