niedziela, 26 lipca 2020

Od jednego Lucypera - czyli śląski diament


Śląsk. Smog. Węgiel. Kopalnie. Praca fizyczna. Nietrzeźwi górnicy. Kościół. Modra kapusta. Rolady. Kluski śląskie polane tłuszczem. Alkohol w kieliszku i zakąska na talerzu. Kiełbasa. Kanapa i telewizor. Kobiety w kuchni. Dziouchy przy garach. Śląska gwara. Wieśniacka godka. Stereotypy o Ślązakach mają się wyśmienicie. Od kilkudziesięciu lat dumnie prężą się w naszej mowie i naszym myśleniu. Zaatakowały nie tylko starsze pokolenie. To właśnie przez nie wiele osób wyemigrowało ze Śląska. Wstydziło się swojego pochodzenia, swoich korzeni. Wciąż często to, co śląskie jest traktowane gorzej. Ślązacy konsekwentnie byli określani jako ludzie z brakami. Brakami planów na przyszłość, sukcesu i inteligencji. Jakież to jest głupstwo.


Kasia Twardowska to kobieta ze Śląska. Wyemigrowała do Holandii, aby dać upust swojej karierze naukowej. Nie potrafiła znaleźć poważnego powodu, aby pozostać w Polsce. Jedyną bliską osobą, którą posiadała w tym kraju, była jej babcia. Po przeprowadzce wciąż utrzymywała z nią kontakt. Telefoniczny. Kasia jest pierwszą kobietą w rodzinie z wyższym wykształceniem. Ukończyła studia i realizowała projekty naukowe. Cały czas doskwierał jej niedosyt sukcesu. Brak akcentu zaznaczającego, że jest dobrą naukowczynią i zasługuje na zaufanie kolegów po fachu. Gdy już realizowała swój plan, wcześniej dokładnie obmyślony, zawsze musiała maczać w nim palce kompletnie niepotrzebna osoba. Na przykład pan dyrektor Witkowski. Kobieta już nie mogła tego znieść. Mężczyźni zdominowali jej zawód i zaznaczali to na każdym kroku. To był jeden z głównych powodów, dzięki któremu Kasia opuściła Polskę. W Amsterdamie nikt nie doczepiał do niej osoby, aby ta prowadziła jej własny projekt.


Młoda kobieta od lat boryka się ze straszną chorobą. Ma bardzo niezdrową relację z jedzeniem. Spożywa zdecydowanie zbyt mało posiłków. Praktycznie codziennie telefon podpowiada jej, że osiągnęła bilans ujemny. Aplikacja mówi: "gratulacje", co przynosi Kasi wielką ulgę. Na pewno gratulacji nie składają jej lekarze, którzy wciąż powtarzają, że nie może tracić na wadze. Z każdą wizytą na badaniach jej żebra robią się coraz bardziej zarysowane, obojczyki coraz bardziej widoczne, a biodra coraz bardziej zapadnięte. Niedawno Kasia zjadła jabłko. Już od dłuższego czasu ją kusiło. Wyglądało tak soczyście i pysznie. Nie mogła mu odmówić. Po chwili został już tylko ogonek. Kobieta nie była z tego zadowolona. Lekko poprawiła sobie humor, kiedy zrobiła pięćdziesiąt brzuszków. Ale wciąż miała z tyłu głowy, że zjedzenie jabłka było przeraźliwym błędem. Doskonale pamięta, co wydarzyło się, kiedy była nastolatką. Miała operację przepukliny, nic niepokojącego. Jednak jej organizm zareagował na zmiany zupełnie niespodziewanie. Po długim pobycie w szpitalu Kasia wróciła do swojej podstawówki osiem kilogramów lżejsza. W oczach szkolnych koleżanek pojawiło się zdziwienie i lekka zazdrość. Każda z nich chciała, wręcz pragnęła, aby podczas chodzenia ich nogi się o siebie nie ocierały. Od tamtej pory Kasia chorobliwie zwraca uwagę na swoją wagę.


Pewnie nie będzie zaskoczeniem fakt, że nasza bohaterka chodzi na terapię. Grono terapeutyzowanych osób stale się powiększa. Społeczeństwo potrzebuje fachowych odpowiedzi na różne pytania i problemy drzemiące w ich głowach. Kasia także. Odkąd pamięta, towarzyszy jej pustka związana z rodziną. W jej domu rodzinnym cisza była standardem. Rozmowa raczej nie wchodziła w grę. Babcia niechętnie odbywała z wnuczką różne dyskusje. Mama podchodziła do córki z chłodnym dystansem. Tata był praktycznie nieobecny, a później go zabrakło. Mętlik w głowie Kasi stopniowo tworzył się od wczesnych lat dzieciństwa. Domyślanie się tak naprawdę stało się jej specjalnością. Wiele lat temu, podczas buszowania w babcinych szafkach, znalazła pudełko ozdobione obrazem Stryjeńskiej. W środku znajdowało się zdjęcie, którego nigdy wcześniej nie widziała. Przyglądała mu się z niedowierzaniem. Wpatrywała się w twarz nieznanej dziewczyny. Drugą rozpoznała od razu, to była jej babcia. Starsza kobieta, zapytana o towarzyszkę na fotografii, wymigała się od odpowiedzi i surowo zabroniła wnuczce zaglądania do szaf.


Marijka Solik to kobieta ze Śląska. Ma dwie potężne ręce, niczym grube gałęzie drzew. Jej nogi przypominają pnie. Pełną twarz z meszkiem nad wargą uwypukla ściśnięty, mocno zawiązany warkocz. Wiele osób mówi o niej "babochłop". Patrząc na Marijkę może się wydawać, że naprawdę nic jej nie pokona. Nawet Dzień Prania z babcią, mamą i siostrą w jednej kuchni. Spędzanie czasu w domu rodzinnym zdecydowanie nie było ulubionym zajęciem kobiety. Przed wspomnianym budynkiem, na podwórku, wylało się bardzo dużo krwi. Wiele zwierząt straciło tam swoje życie. Jednak pewnego dnia u Marijki zabrakło krwi, co strasznie ją zaniepokoiło. Ślązaczka co chwilę biegała do toalety. Niestety, za każdym razem nie było ani śladu krwi. Cóż za pech. Marijka zaczęła żałować, że nie dotrzymała wieńca do ślubu, tak, jak od zawsze jej wpajano. „Co zrobić? Wybrać się do rosyjskiej magiczki po specjalne zioła, czy poddać się aborcji nieodpowiedzialnemu mężczyźnie z dłutem lub śrubokrętem?” - zastanawiała się Marijka. Nie była jeszcze gotowa na zostanie matką. Nie chciała skończyć tak samo, jak inne kobiety w jej rodzinie.


Marijka pracuje w zakładzie azotowym w Chorzowie. Praca "na taśmie" nie jest jej marzeniem, ale cieszy się, że może toczyć swoje życie w miejscu innym niż dom. Codziennie odwiedza fabrykę, wkłada na swoje pulchne ciało granatowy kombinezon i wraz z innymi kobietami zaczyna swoją zmianę. Marijka pragnie awansu społecznego. W ostatnim czasie jest bardziej rozmowna i pomocna. W zakładzie staje się coraz bardziej widoczna. Udziela się wszędzie tam, gdzie tylko to możliwe. Nikt nie nazywa jej szarą myszką. Powoli zdobywa szacunek współpracowników i współpracowniczek. Szacunek młodszej siostry udało się jej zdobyć w ekspresowym tempie. Dziewczynka jest wpatrzona w swoją starszą siostrę jak w obrazek. Tylko ona okazuje jej czułość i bliskość. Całuje w czoło, pociesza ciepłym słówkiem, troszczy się. Marijka i jej siostra śpią razem na wspólnym sienniku. Nie prowadzą długich rozmów, ale mimo tego doskonale się znają i potrafią rozszyfrować swoje uczucia. Tworzą zgrane rodzeństwo. Bez dwóch zdań.


Marijkę dotykają problemy powojenne. Skutki wojny, stosunek do kobiet w tamtym czasie, brak dostępu do prawidłowych informacji i chłodne relacje w rodzinie nie tworzą jej przyjemnego życia. To, że jest osobą wyróżniającą się, również jej go nie ułatwia. Co właściwie mają ze sobą wspólnego Marijka Solik i Kasia Twardowska? Czyżby lęki, przemilczane sprawy i chęć podążania własną drogą? Marijka nigdy nie poznała Kasi. Kasia nigdy nie poznała Marijki. Połączyło je zdjęcie ukryte w pudełku Stryjeńskiej. Ale tak naprawdę to nie tylko zdjęcie.


Nie powstało jeszcze takie słowo, które idealnie opisywałoby pozycję "Od jednego Lucypera". To książka genialna. Powieść Anny Dziewit-Meller potrafi tak bardzo pochłonąć, że po kilku stronach nie do końca wiemy, czy znajdujemy się w Chorzowie i Amsterdamie, czy na własnej kanapie. Autorka ukryła tutaj kolosalną ilość historii, emocji i prawdziwych zdarzeń. Opowieść o dwóch kobietach jest tak naprawdę opowieścią o całym Śląsku. "Od jednego Lucypera" to pozycja wielopokoleniowa. Bezpośrednio dotyczy pokolenia moich rodziców, babć i dziadków oraz prababć i pradziadków. Anna Dziewit-Meller świetnie połączyła przeszłość i teraźniejszość swoim piórem niczym grubą, wytrzymałą nicią. Ja nie pamiętam, co działo się na Śląsku w ubiegłym wieku - mam zbyt niewiele lat. Ale dzisiejsza książka otworzyła mi oczy. Pokazała mi również, jak wiele wszyscy ludzie mają ze sobą wspólnego. Aktualnie jest lipiec, ale jestem stuprocentowo pewna, że "Od jednego Lucypera" będzie znajdowała się na wielu zestawieniach najlepszych książek tego roku. A kto wie, może i dekady!


"Jaka marchew - taka nać, taka córka - jaka mać
Jaka matka, taka cera - od jednego Lucypera".


Tytuł - Od jednego Lucypera
Tekst - Anna Dziewit-Meller
Wydawnictwo Literackie, Kraków, 2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz