sobota, 31 marca 2018

Odkrywca - czyli dżungla przygód


Czy zetknęliście się z książkami, podczas czytania których nie wynurzacie nawet nosa z pokoju i z niecierpliwością śledzicie wzrokiem dalsze losy bohaterów? Książkami, których wartka akcja wsysa nas do swojego świata? Z pewnością należy do nich "Odkrywca" Katherine Rundell.

Przenieśmy się do wspomnianego świata wartkich akcji. Samolot. Pilot. Sześcioro dzieci. Niby zwyczajny, spokojny lot nad dżunglą amazońską, a tu nagle... BACH! Pożar, panika. Pilot oraz dwoje dzieci stracili życie. Katastrofę przetrwało tylko czworo pasażerów. Fred, Con, Lila i Maks to ich imiona. Przybliżę Wam trochę tę czwórkę.
Fred jest chłopcem wprost zakochanym w słynnych odkrywcach i podróżnikach, takich jak Percy Fawcett, Christopher Maclaren czy też John Franklin. Sam marzy, aby nim zostać. Wydawałoby się, że Fred jest szczęśliwym dzieckiem, lecz brakuje mu czegoś bardzo istotnego. Brakuje mu miłości ojca. Con z początku jest dla nas osobą tajemniczą i kapryśną. Dopiero po przyznaniu się do okropnego kłamstwa poznajemy ją głębiej i dowiadujemy się, że tak naprawdę ma ona bardzo dobre serduszko. A skoro przeszliśmy do płci żeńskiej, teraz czas na Lilę. Lila to sprytna, zwinna dziewczyna. Ma ogromną wiedzę na temat przeróżnych gatunków zwierząt. Ma również brata, Maksa. Chłopiec jest najmłodszym bohaterem tej książki, ma dopiero pięć lat. Jego elementem charakterystycznym są smarki na całej twarzy. Maks, jak często sam powtarza, nie lubi się dzielić, ale lubi być obdarowywany.



Wróćmy do naszego wypadku. Po tym wydarzeniu, dzieci poznają się i zaczynają z sobą współpracować. Krokiem numer jeden jest oczywiście znalezienie bezpiecznego miejsca do spania. Znalezione! Tej nocy ich wielgachną sypialnią była spadzista polana. Co prawda nie było tam łóżek ani poduszek, ale lepsze to, niż nic. Mali bohaterowie długo nie mogli zasnąć. Cały czas rozmyślali o domach i rodzicach. Szanse na to, że odnajdą drogę powrotną były bardzo marne.




Nazajutrz wszyscy byli bardzo przejęci tym, co stało się w przeddzień. W sumie, nie ma w tym nic dziwnego. Nasza niewielka czeredka postanowiła poszukać nowego azylu. Nie szukali długo. Odnaleźli wspaniałą kryjówkę. Były nią kłody długości piętnastu stóp oparte o drzewo. Dzieci rozpoznały, że owe schronienie jest dziełem człowieka. I jak się później okazało, nie myliły się. Kiedy poczuły się 'w miarę' bezpiecznie (o ile można czuć się bezpiecznie w ogromnej amazońskiej dżungli), zaczęły myśleć o jedzeniu. Wszyscy nagle wsłuchali się w dźwięk swoich brzuchów. Tak, pasowałoby coś zjeść. Jak już wcześniej wspomniałam, Lila wspaniale zna się na zwierzętach, w tym owadach. Przypomniała sobie, że owady żywiące się strączkami kakaowca są jadalne. Popędziła do najbliższego kakaowca i wróciła z mnóstwem strączków. Później była tylko żmudna praca - rozłupywanie i odnajdywanie larw, czerwi. Gdy wszystkie z nich zostały już odnalezione, nadszedł czas na placuszki z larw. Dzieci rozpaliły ogień (kosztem przedmiotu bardzo cennego dla Freda, o którym dowiecie się czytając "Odkrywcę). Na rozgrzanym kamieniu usmażyły sobie placuszki. Cóż z tego, że smakowały jak gumka od ołówka. To było ich jedyne pożywienie.




Wszystkim zależało na tym, aby jak najszybciej wrócić do Manuas, a z Manuas - do domu. Tratwa okazała się na najszybszym (i tak właściwie jedynym) środkiem transportu, który mógł im pomóc. Och, tutaj to się działo! Ale zacznijmy należycie, od początku. Najpierw trzeba było zbudować tratwę. Do jej budowy najbardziej przyczynił się najsilniejszy z całej czwórki, Fred, co oczywiście nie oznacza, że inni mu nie pomagali. Tratwa została wykonana z drewna i mocnych lian. A po skończeniu budowy, nie zostało nic innego, jak wypróbowanie jej. Podczas wypróbowywania, dzieci dostrzegły w wodzie coś błyszczącego. Fred zanurkował, aby zobaczyć, co to. I wtedy nadeszło spotkanie z... najprawdziwszym węgorzem! Na całe szczęście, Fred zdołał mu umknąć i uniknąć niebezpiecznego starcia. Ale wynurzył się z błyszczącym przedmiotem. Była nim puszka po sardynkach. Było to kolejny dowód na to, że nie są w dżungli sami.




Gdy dzieci wróciły już do swojej kryjówki, uważnie przypatrzyły się puszce. Spostrzegły, iż pochodziła ona z Anglii. Snuły wyobrażenia - puszka może należeć do tej samej osoby, której własnością było ich schronienie. Wszystkich bardzo intrygowało to, kim jest tajemnicza osoba.




Jak już wiecie, Maks jest najmłodszym bohaterem książki. Najmłodszym i, mówiąc najłagodniej, najpoczciwszym. Dlatego nie zdziwiło mnie to, że chłopiec chciał podzielić się swoim pożywieniem - ananasem - z nieznajomym zwierzakiem (co tak naprawdę dobrze o nim świadczy). Kiedy Maks pokazał innym swojego nowego przyjaciela, tylko Lila zdołała rozpoznać w nim leniwca. Nadała mu imię Abacaxi, co po portugalsku oznacza 'ananas'. W skrócie - Baka. Od chwili nadania leniwcowi imienia, zwierzak stał się kumplem małych rozbitków.




Nie chcę zdradzać Wam zbyt wiele, więc ten akapit będzie już ostatnim dotyczącym treści książki. Nie zdradzę Wam, w jakich okolicznościach i kiedy, dzieci znajdują czerwoną puszkę po tytoniu. Jednak, ku ich zdziwieniu, nie znaleźli w niej spodziewanego proszku. Było tam coś o wiele bardziej wartościowego. Mapa! Mapa z dużym X. Żadne z nich nie miało pojęcia, co oznacza wymieniony znak, lecz mimo tego, postanowili wyruszyć w to miejsce! Oczywiście nie obyło się bez karkołomnych przygód.




"Odkrywca" to pozycja z zaskakującym zakończeniem. Na tyle zaskakującym, że po jego przeczytaniu przez kilka minut chodzimy z uniesionymi brwiami. Osoby, które śledzą mój blog, wiedzą, że nie napiszę, kim jest tytułowy odkrywca. Ale powtarzam to dla tych, którzy dopiero co się ze mną poznali. Mam nadzieję, że sami dowiecie się, kim był i co robił tajemniczy podróżnik :)




Książka to w głównej mierze opowiada o przyjaźni, zaufaniu oraz szacunku. Fred, Con, Lila i Maks byli bardzo różnymi dziećmi. Każde z nich miało inny charakter. Ale mimo tego, zaufali sobie nawzajem i współpracowali. No właśnie, napisałam, że lektura opowiada o szacunku. Szacunku nie tylko do ludzi, ale także do natury. "Odkrywca" to również książka o tym, że naturę trzeba chronić. Chronić przed jej największymi, odwiecznymi wrogami. Wrogami, którzy mają nad nią znaczną przewagę. Zapewne domyślacie się, kim są.




Wszyscy wiemy, że zieleń jest bardzo ważnym kolorem. Kolorem, który znika coraz prędzej. Sami do tego doprowadzamy. Często dostajemy drugą szansę, mamy okazję się poprawić. Wyobraźmy sobie teraz, że dostaliśmy drugą szansą od natury. Zróbmy to - poprawmy się! Niech zieleni będzie coraz więcej!


Przyszła kolej na autorkę tekstu, Katherine Rundell. Tylko nieliczni potrafią wessać czytelników do swojego świata. Tej pani udało się to znakomicie! Połączyła bardzo ważny temat z refleksyjnymi przenośniami oraz wyśmienitym poczuciem humoru. A propos poczucia humoru, podam jeden przykład: "Maks musi umyć zęby. Tak mu cuchnie z buzi, że odstrasza ważki". No i jak tu nie czytać dalej?!



A Wy sięgnijcie po tę pozycję i zastanówcie się, czy liczy się dla Was zieleń! Fajnie byłoby wykorzystać 'drugą szansę' i coś dla niej zrobić.



Tytuł - Odkrywca
Tekst - Katherine Rundell
Ilustracje - Marzena Dobrowolska
Przekład - Paweł Łopatka
Wydawnictwo Poradnia K, Warszawa, 2018

wtorek, 27 marca 2018

Ja wielkolud ty kruszynka - czyli... ja czytałam, ty przeczytasz


Bardzo żałuję, że książka pod tytułem "Ja wielkolud ty kruszynka" nie miała swojej polskiej premiery dziesięć lat temu. Ale, jak powszechnie wiadomo, nie warto narzekać, dlatego cieszę się, że ta lektura pojawiła się na naszym rynku.



Jako maluch, 'czytałam' całe stosy książek, w których występowały porównania, typu mały - duży, chudy - gruby.  Napisałam 'czytałam', a tak właściwie to przyjemności czytania oddawali się moi rodzice. Ja byłam dodatkową parą oczu i uszu :) Tak, czy inaczej, jeszcze nigdy nie miałam styczności z tak uroczą i wzruszającą poczytajką z porównaniami! No oczywiście do teraz.




Łasice - mała i duża - to dwie główne, i tak właściwie jedyne, bohaterki pozycji "Ja wielkolud ty kruszynka". Po ich wzroście oraz zachowaniu domyślamy się, że jedna z nich jest rodzicem, a druga dzieckiem. No właśnie, "Ja wielkolud ty kruszynka"... już sam tytuł wskazuje, że bardzo możliwe, iż ta książka będzie wprost promieniowała ciepłem. Na każdej ze stron znajduje się jedno porównanie oraz ilustracja. Porównań jest trzydzieści osiem (liczyłam!).




Tak, wskoczymy teraz do świata porównań. Są one króciutkie, więc zacytuję dziesięć pierwszych. Książka rozpoczyna się od tytułowego zdania - "Ja wielkolud
ty kruszynka". A następne z nich brzmią tak: "ja krówka - ty świnka | ja kopniak - ty kopniaczek | ja buziak - ty buziaczek | ja knedle - ty knedelki | ja figle - ty figielki | ja kiełbasę - ty paróweczkę | ja kufel - ty szklaneczkę | ja strumień - ty strumyczek | ja sedes - ty nocniczek". Cięcie! Więcej Wam nie zdradzę, radość z czytania jest przecież bezcenna.



Jak zapewne sami zauważyliście, niektóre z porównań są naprawdę zabawne. A zabawne porównania w połączeniu z dowcipnymi ilustracjami to prawdziwa lawina śmiechu! Ja mam lat jedenaście i zapewne niektórzy z Was mogą uważać, że takie książki nie są dla mnie, że jestem na nie za duża. Jeśli takie jest Wasze zdanie, bardzo się mylicie! Z wymienionych wcześniej połączeń i nie tylko z tych, śmieją się zarówno małe dzieciaki, jak i dorośli, więc śmiało można stwierdzić, że ta lektura łączy pokolenia! Ale śmiech to nie wszystko.




Czytając tę pozycję, serce nam się cieszy! Książka jest ona napisana z ogromną troską. Czułość, opiekuńczość, ciepło - tymi trzema słowami możemy opisać to, co autorka przedstawiła na 47 stronach. Już po pierwszej z nich czujemy miłość dużej łasicy (rodzica) do małej (dziecka). Przyznam szczerze, że trudno jej nie zauważyć.




"Ja wielkolud ty kruszynka" to książka z wzruszającym zakończeniem. Należy do grona tych poczytajek, po przeczytaniu których mówimy "Ooo" miłym głosem, uśmiechamy się i myślimy sobie, że to jedna z najsłodszych książek, jakie trzymaliśmy w rękach. A tak w sumie to nie myślimy, tylko jesteśmy pewni.




Gdy troszkę dłużej się zastanawiamy, dochodzimy do wniosku, że ta prosta, można by nawet powiedzieć banalna, lecz jakże urocza książka, opowiada o rodzinnym życiu i jego codziennych rytuałach. To, że istnieją istoty duże i małe jest dla nas rzeczą oczywistą, więc nie poświęcamy temu tematowi uwagi. Lilli L'arronge poświęca mu całą książkę! Łatwo tutaj spostrzec, że pióro autorki idealnie współgra z jej sercem.




Przejdźmy teraz do ilustracji. To również sprawka pani Lilli! Jak już wcześniej wspomniałam, na każdej ze stron znajduje się jedna ilustracja. Są one prześliczne! Jestem pewna, że te rysunki spodobają się każdemu, niezależnie od tego, czy jest mały, czy duży.




A Wy sięgnijcie po tę pozycję, najlepiej rodzinnie!



Tytuł - Ja wielkolud ty kruszynka
Tekst i ilustracje - Lilli L'arronge
Przekład - Maria Kwiatkowska
Wydawnictwo WYtwórnia, Warszawa 2018

niedziela, 25 marca 2018

Zwierzokracja - czyli książka na ratunek zwierzakom z mrówką w tle


Miłość dziecka (zarówno tego małego, jak i tego dużego) do zwierzaka jest bardzo ważna. Kiedy się jej dozna, z pewnością odegra ona istotną rolę w naszym życiu. Jednak nie każdy właściciel dba o swojego pupila. Niektórzy traktują je, jakby były przedmiotami, a przecież wiadomo, że zwierzęta to żywe istoty. Czują, chodzą, piją i jedzą tak samo, jak my. Wyobraźcie sobie, że właśnie spotkaliście się z Olą Woldańską-Płocińską. To rozpoznawalna autorka książek w Polsce (również dzięki swoim rudym, kręconym włosom ;), więc okazujecie jej ogromny szacunek. I właśnie taki sam szacunek trzeba okazywać wszystkim istotom na Ziemi, w tym zwierzakom, rzecz jasna.



Pewnie zastanawiacie się teraz, czemu wspomniałam akurat o Oli Woldańskiej-Płocińskiej. Wspomniałam o niej, ponieważ jest to autorka pachnącej nowością książki o prawach zwierząt pod tytułem "Zwierzokracja". Tak, to nasza dzisiejsza pozycja. No to zaczynamy 'Zwierzokracjową' przygodę!


Dawno, dawno temu, zwierzęta nie miały żadnych właścicieli. Same decydowały o sobie, nikt im nie rozkazywał. Wraz z rozwojem cywilizacji, stawały się one coraz bardziej podporządkowane ludziom. Mimo tego, traktowano je z przeogromnym szacunkiem, na równi z członkiem rodziny. Ależ to musiało być ciekawe (ale też niestety uciążliwe) - mieszkanie z kozą pod jednym dachem! 


Przeskoczmy teraz dwanaście stron i znajdźmy się w świecie... najbogatszych ludzi w średniowieczu. Tutaj zwierzęta również odgrywały ważną rolę. Chłopi, czyli ludzie z najniższego stanu, hodowali tylko te zwierzęta, które pomagały im w pracy. Natomiast najbogatsi kupowali egzotyczne zwierzęta, aby pochwalić się nimi przed innymi. Mało tego, obdarowywali siebie nawzajem owymi zwierzętami. Niektórzy dostawali w prezencie lwy, pantery czy wielbłądy!




Zostańmy jeszcze przez chwilę w średniowieczu. Tak, jak wcześniej wspomniałam, zwierzęta traktowano na równi z człowiekiem. No właśnie, na równi. I to dosłownie! Czasem nawet oskarżano je o morderstwa! Przed sądem stawały nawet ślimaki, gąsienice i chrząszcze! No i biedne zwierzaki musiały siedzieć w więzieniu... Skandal!




Hodowla przemysłowa. Kiedy tylko o niej myślę, aż robi mi się gorąco. Jak można żyć w takim ścisku? Kilka tysięcy, właśnie tyle zwierząt mieści się na takiej fermie. Strasznie dużo. I pomyśleć, że te biedne kury, krowy, świnki muszą sobie jakoś radzić i żyć z myślą, że za niedługo trafią na czyiś talerz. To naprawdę okropne!




Przejdźmy teraz do polowań, tych dla przyjemności. Załóżmy, że grupa osób idzie się zabawić polując. Bierze strzelbę i biegnie do lasu, domu wielu zwierząt. Strzela do nich. A teraz wskoczmy w skórę zwierząt. Nagle ktoś w gepardzim tempie wbiega do naszego domu. A my nie wiemy co robić. Myśleliśmy, że będziemy tu bezpieczni. Dom ma przecież zapewnić bezpieczeństwo. Jednak w tym przypadku tak nie jest. Z początku uciekamy, a z biegiem czasu dociera do nas, że kiedyś droga ucieczki się skończy. I właśnie się skończyła.




Przygarnięcie zwierzaka to bardzo trudna sprawa. Trzeba przemyśleć ją sto razy, zastanowić się, czy pożądany zwierzak będzie u nas szczęśliwy. Podam przykład. Trudno, żeby półmetrowy pies husky był szczęśliwy mieszkając w małej kawalerce. I między innymi z tegoż właśnie powodu nie warto kupować zwierząt na prezent. A jeśli okaże się, że obdarowana osoba ma alergię na otrzymanego pupila? Powtórzę, zwierzaki to nie rzeczy, to przywiązujące się do ludzi istoty. Kiedy je oddamy, będzie z nimi naprawdę kiepsko.




Czytając "Zwierzokracja" dowiemy się, że jednymi z najinteligentniejszych istot na świecie są... świnie! To stwierdzenie naukowców. Niektóre z nich są zdolne nawet do rozróżniania kolorów czy też grania w golfa. A, i jeszcze jedno. Większość ludzi myśli, że świnie to straszne brudasy, co nie jest prawdą! Są one czyściochami, błoto jedynie chroni je przed owadami i słońcem.




No to teraz nadeszła pora na naszych czworonożnych przyjaciół. "Jaki pies, taki pan" - w bardzo wielu przypadkach to bardzo trafne spostrzeżenie. Osoby, leniwe zazwyczaj wybiorą sobie psa leniwego, na przykład mopsa. Ludzie kędzierzawi - pudle, szczupli - charty, otyli - buldogi, z wyrafinowanym gustem - jamniki. Jednak warto pamiętać o kundelkach. One także powinni znaleźć dom i opiekuna o podobnym charakterze.




Nie chcę odbierać Wam radości z czytania, dlatego ciekawostka, którą teraz przedstawię, będzie już ostatnią nawiązującą do tekstu w tej książce. Chociaż nie będzie ona nowością, gdyż Jane Goodall znają (a jeśli nie znają, to kojarzą) praktycznie wszyscy. To ta pani od szympansów. Udowodniła, że z szympansami można się nieźle zakumplować, że są one bardzo inteligentne i potrafią zrozumieć większość przekazywanych im informacji. Jaki z tego wniosek? Szympans także potrafi być wiernym przyjacielem!




Tak dużo mówi się teraz o prawach zwierząt, o tym, że trzeba o nie dbać, jednak większość osób jednym uchem wpuszcza te wiadomości, a drugim wypuszcza. A że dzieci biorą przykład ze swoich rodziców, robią dokładnie tak samo. Ola Woldańska-Płocińska napisała i zilustrowała książkę, która powinna zachęcić nas do pomagania zwierzakom i szanowania ich. Bo szacunek należy się każdej istocie.




Kiedy słyszymy wyraz 'kurczak', od razu na myśl przychodzi nam pyszne udko z kurczaka w smakowitej panierce. A pani Ola chce to zmienić. Chce, abyśmy słysząc słowo 'kurczak' pomyśleli o ścisku, w jakim żyją te nieloty lub wolnym wybiegu, po którym biegają. Chce, żeby zwierzęta nie były tylko naszym posiłkiem. Żeby były naszym przyjacielem.




Tak, jak się już dowiedzieliście, książkę tę zilustrowała, wywołana przeze mnie już czterokrotnie, Ola Woldańska-Płocińska. Zrobiła to w spodziewany, czyli znakomity, sposób. Gdyby zasłonić jej imię i nazwiska na okładce, każdy adorator dobrych ilustracji poznałby, że są one autorstwa tej pani. I ta charakterystyczna czcionka... po prostu bomba!




Zdradzę Wam jeszcze, że na każdej z rozkładówek tego wydawnictwa została ukryta mrówka. To naprawdę niezła frajda - szukanie bohaterki wśród innych zwierząt, roślin, tekstu. Myślę, że autorka także jest pracowitą mrówką :)




A Wy sięgnijcie po tę pozycję i zapamiętajcie, że "zwierzę, jako istota żyjąca, zdolna do odczuwania cierpienia, nie jest rzeczą"!



Tytuł - Zwierzokracja
Tekst i ilustracje - Ola Woldańska-Płocińska
Wydawnictwo Papilon, Poznań, 2018

środa, 21 marca 2018

O tym można rozmawiać tylko z królikami - czyli wstrząsają lektura bez wątku trzęsienia ziemi


"Przyszedłem na świat pewnego wiosennego dnia trzynaście lat temu. Prawie natychmiast tego pożałowałem". To dwa pierwsze zdania książki "O tym można rozmawiać tylko z królikami". Po ich przeczytaniu, od razu wiemy, że nie będzie to łatwa lektura. Natomiast jeszcze nie wiemy, że za prostymi zdaniami będą kryły się przenośnie i pod każdym z wyrazów napisanych w tej książce czają się wieloznaczności. Jest ich naprawdę wiele.


Gdy tylko nasz bohater się urodził, miał wyjątkowo dobry słuch. W sumie, to nic dziwnego, że został przedstawiony jako królik. Nic, a nic, nie pomogło wkładanie waty do uszy. On po prostu za dobrze słyszał. Słyszał całym sobą. To już o czymś świadczy. Słyszeć praktycznie wszystko. Kiedy dłużej się zastanowimy, odkryjemy nowy sens tych słów.


Wróćmy do tekstu. Wszyscy uważają, że główny bohater przesadza. Nie chce uczestniczyć w spotkaniach urodzinowych innych dzieci. Chce być sam. My już znamy jeden z powodów tej chęci. Inni "myślą, że to jakieś fanaberie", a przecież wcale tak nie jest. Wpychają go na te urodziny. Ale z biegiem czasu nasz królik nauczył się mówić 'nie'. Tak długo mówił 'nie', że zapomniał mówić 'tak'.


Trzynastolatek nie pamięta, czy był szczęśliwy, kiedy był mały. Słowo 'mały' nic mu nie mówi. A może on sam chce, by ono nic mu nie mówiło? A może nie wie, co to znaczy 'być szczęśliwym'? Obie wersje są bardzo możliwe. Jednak cały czas coś podpowiada mi, że bardziej możliwa jest ta druga. Choć mogę się mylić.


"Moi najbliżsi, to znaczy moi rodzice, stoją w kuchni bardzo blisko siebie, a jednak odległość między nimi można liczyć w kilometrach". Kolejne mocne, zastanawiające zdanie. Jeszcze bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że wspomniana kilka chwil wcześniej 'druga wersja' jest bardziej prawdopodobna. Dziewiętnaście zacytowanych powyżej słów udowadnia, że bohater dobry ma nie tylko słuch.


Dokładnie pamięta moment, w którym znalazł słowo opisujące jego uczucia. Znalazł je, kiedy spojrzał w górę. Otaczało ono świat, było tuż nad nim. Wiem, zdziwicie się, gdy przeczytacie to słowo. Brzmi ono: bezsens. A to świadczyło, że przed naszym królikiem żyły inne króliki. Króliki, które znalazły się w identycznej sytuacji. Króliki, które nie wiedziały, czym jest bliskość. Po prostu nie wiedziały. Nigdy jej nie doznały.


Bohater potrzebuje być sam. Sam. Aby się nie rozpłynąć.


W opisywanej pozycji każde zdanie jest przemyślane. Każde słowo jest trafne. Weźmy na przykład fragment: "Czasem, będąc w towarzystwie, czuję się jak przebrany za kogoś innego. Kogoś, kto co prawda przypomina mnie, ale ja stoję obok". To kolejny cytat, świadczący o wyjątkowości tej książki.


Pozycja ta jest oszczędna w słowach, natomiast obfita w treść. Opowiada o inności, bliskości i miłości. O szczęściu i jego braku. "O tym można rozmawiać tylko z królikami" na długo zapada w pamięci. Z każdą kolejną stroną Anna Höglund wyjaśnia, że wszystkiego trzeba szukać w sobie. Bo to, co najważniejsze kryje się w nas. Tylko i wyłącznie w nas. Warto powtarzać sobie to zdanie w trudnych chwilach. Pomaga!


Tłumaczenie. Ależ to musiało być trudne zadanie! Przełożyć z języka szwedzkiego książkę tak, aby zachować wszystkie wieloznaczności. Sprostała temu zadaniu Katarzyna Skalska. Myślę, że dyplom uznania to zdecydowanie za mało.


Przyszedł czas na ilustracje, które również wykonała Anna Höglund. Już sama mroczna okłada przyciąga oko, a środek to magia. Styl pani Anny bardzo mi odpowiada! Idealnie oddała uczucia towarzyszące głównemu bohaterowi. Były nawet momenty, w których zastanawiałam się, czy to czasem nie ona jest tym innym, odrzuconym, ale jakże silnym królikiem.


Sięgnijcie po to wydawnictwo i pamiętajcie, że bliskości należy szukać w sobie.

Tytuł - O tym można rozmawiać tylko z królikami
Tekst i ilustracje - Anna Höglund
Przekład - Katarzyna Skalska
Wydawnictwo Zakamarki, Poznań, 2018