niedziela, 23 lutego 2020

Boznańska. Non finito - czyli nieskończone, a pełne


Kiedy miałam dziewięć lat, powiedziałam rodzicom, że w przyszłości będę malować portrety i zamieszkam w Paryżu - dokładnie w tym samym miejscu, w którym tworzyła Olga Boznańska. Artystka słynęła z tego, że swoje portrety malowała latami. Była drobna, ale charakterna. Przez ponad sześćdziesiąt lat żyła w toksycznym związku ze sztuką. Malowanie dawało jej ogromną przyjemność, ale kradło rozsądek i wytwarzało mnóstwo problemów.

Olga przyszła na świat w tysiąc osiemset sześćdziesiątym piątym roku. Piętnasty kwietnia to bardzo szczęśliwy dzień dla Adama Boznańskiego i Eugenii Mondant. Trzy lata później w krakowskim domu pojawia się również Iza, jedyna siostra Olgi. Dziewczynki już od dzieciństwa były pchane do świata sztuki. Najpierw szkoliły swój rysunek pod okiem mamy. Oldze wychodziło to znacznie lepiej niż Izie, więc młodsza z sióstr zaczęła swoją przygodę z muzyką. Gdy przyszła malarka wkroczyła w wiek nastoletni, zaczęła chodzić na kursy rysunku oraz kopiowała dzieła wybitnych malarzy w towarzystwie Kazimierza Pochwalskiego oraz Józefa Siedleckiego. Rodzice dostrzegli w niej talent oraz pracowitość. Byli dla niej wsparciem - zarówno duchowym, jak i finansowym. Dlatego też nie wahali się podjąć odważnej decyzji, jaką była przeprowadzka Olgi do Monachium.


Na pierwszy rzut oka Boznańska wydaje się być nieśmiałą i uroczą kobietką. Jednak jej przyjaciele wiedzą, że to złudny obraz. Olga zawsze wyróżniała się swoim wyglądem. Zaznaczała brwi węglem i miała lekko siny odcień cery. Ubierała suknie z trenem pełnym falban i plis, najczęściej wyraźnie dotknięte przez upływający czas i myszy (za chwilkę do nich wrócimy!). Jeśli Boznańska musiała założyć coś na głowę, jej wyborem nie padały subtelne kapelusze czy też modne czapki. Potrafiła ozdobić swoją fryzurę owocami, a nawet bocianim gniazdem.


Gdy artystka miała na karku trzydzieści trzy wiosny, przeprowadziła się do Paryża. Prawie w ogóle nie odpoczywała. Wpadła w wir malowania i rozmów. W jej pracowni zawsze było tłoczno i duszno. Olga wzbudzała coraz większe zainteresowanie wśród miłośników sztuki. Ale trzeba również przyznać, że spotkała ją fala nieprzyjemnych recenzji. Prasa - zarówno francuska, jak i polska - aż huczała od negatywnych opinii na temat jej obrazów. Z czasem ulega to niezwykłej zmianie. Krytycy zachwycają się oczami spod ręki Boznańskiej i określają ją "mistrzynią portretu". Ponoć kobiety ostrzegały się wzajemnie, aby nie iść na portret do Boznańskiej. Dlaczego? Ponieważ malarka nie upiększała. Wręcz przeciwnie.


Dobrze, przenieśmy się teraz do paryskiej pracowni Olgi. Idealnie pasowałby tutaj tekst "zamknijcie oczy", ale oczywiście go nie napiszę. Wyobraźmy sobie, że siedzimy na brązowej kanapie. Za nami znajdują się szare tkaniny, natomiast przed nami - ogromna sztaluga. Zasłania ona praktycznie całą sylwetkę drobnej Olgi. Artystka nie mówi zbyt wiele. Jest skupiona na zarysie naszej twarzy. Jeszcze nie wiemy, że zawitamy tutaj aż trzydzieści razy, aby portret był pełny. Tak, pełny. Wyraz "skończony" zupełnie by tutaj nie pasował. Bo Boznańska nigdy nie kończy swoich dzieł, co wcale nie oznacza, że są one niepełne. W pracowni panuje artystyczny nieład. Niektóre obrazy wiszą na ścianach, ale znaczna większość poniewiera się po kątach. W pracowni mieszkają także... myszy. Pierwsze z nich Olga kupiła w tysiąc dziewięćset trzecim roku. Później białe zwierzaki zaczynają się rozmnażać. Ich "mama" nie widzi w tym żadnego problemu, jednak jej goście i modele - owszem. Niektórzy boją się powiesić kurtki na wieszaku, aby myszy jej nie zniszczyły. Wtedy Olga mówi, że one nadgryzają tylko odzież męską.


Wróćmy na chwilę do rodziców naszej bohaterki. Mama Olgi, czyli Eugenia Mondant, odeszła, kiedy jej starsza córka miała dwadzieścia siedem lat. A więc skupmy się na tacie, Adamie Boznańskim. Był to człowiek, który miał głowę do finansów, czego nie można powiedzieć o jego córce. Olga nie potrafiła zarządzać swoimi pieniędzmi. Często pomagała biednym, którzy później okazywali się naprawdę majętnymi ludźmi. Pożyczała spore sumy swoim znajomym, co powodowało, że niekiedy nie wystarczało jej na jedzenie i opłacenie pracowni. Dlatego tata cały czas wspomagał ją finansowo. Olga była od niego całkowicie zależna. Praktycznie każdą swoją decyzję konsultowała z tatą. Oczywiście listownie, bo Adam Boznański mieszkał w Krakowie. Jednak tata Olgi nie wygrałby medalu w konkursie "najlepszy ojciec". Niewykluczone, że artystka i jej siostra były molestowane w dzieciństwie. Wiele osób twierdzi, że odcisnęło to spore piętno na ich psychice. Boznański nie tolerował również jedynego partnera Olgi - Józefa Czajkowskiego. Był jednym (i zapewne najważniejszym) z powodów ich rozstania. Po tym wydarzeniu Olga już nigdy się nie zakochała. Jej relacja z ojcem wygląda trochę niepokojąco. I nie jest to tylko moje zdanie.


Kiedy piszę tę recenzję w swoim pokoju, przy biurku, co chwilę zerkam w prawo. Dlaczego? Dlatego, że wisi tam jeden z najpopularniejszych i najchętniej wystawianych obrazów Olgi. Tak, to "Dziewczynka z chryzantemami" (oczywiście nie oryginał!). Dostałam go od pani Asi, która kilka lat temu przychodziła do mnie, aby szkolić mój rysunek. Jeśli chodzi o dzieła Boznańskiej, większość z nich to - rzecz jasna - portrety. Artystka praktycznie zawsze sprzedawała je za cenę wyznaczoną przez klienta. Jak się zapewne domyślacie, była ona zdecydowanie za niska. Boznańska stworzyła również parę martwych natur i krajobrazów. Jednak nie przepadała za pejzażami. Wolała, żeby malowany obiekt przychodził do niej, a nie odwrotnie.


Pamiętacie może książkę "Jak oni pracują 2"? Pojawił się tam wywiad z autorką dzisiejszej pozycji - Angeliką Kuźniak. Właśnie dzięki tej rozmowie dowiedziałam się, że pani Angelika pisze biografię Olgi Boznańskiej. Ucieszyłam się podwójnie. Po pierwsze - mam spory sentyment do tej postaci. Po drugie - uwielbiam biografie! Kilka miesięcy później chwyciłam do ręki pozycję pod tytułem "Boznańska. Non finito" i pochłonęłam ją z wielką radością. Autorka odtworzyła obraz najwybitniejszej polskiej malarki z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku dzięki listom (a Olga pisała ich na potęgę), dokumentom, wystawom, tekstom prasowym i opowieściom świadków. Boznańska często przerysowywała swoją codzienność i dodawała jej barw. Zakłamywała również daty, więc autorka miała naprawdę trudne zadanie. Ale wywiązała się z niego doskonale.

Koniecznie musicie mieć na swojej półce tę biografię - wypełnioną długimi dygresjami, cytatami i niezwykle ciekawymi historiami.

Tytuł - Boznańska. Non finito
Tekst - Angelika Kuźniak
Wydawnictwo Literackie, Warszawa, 2019

niedziela, 9 lutego 2020

Ballada o dziewczynie - czyli rysowanie Ewy Frysztak


Czy ktoś z Was kojarzy panią o imieniu Ewa i nazwisku Frysztak? Nie? Niestety muszę przyznać, że ta odpowiedź nie za bardzo mnie zaskoczyła. W Polsce nazwisko Ewy Frysztak niewiele mówi. Natomiast za granicą plakaty i ilustracje tej pani są istnymi skarbami. Autorka jest osobą ze świetną kreską, ostrym charakterem i sporą liczbą okładek na koncie. Chcecie poznać ją nieco lepiej? Chodźcie, zajrzymy wspólnie do mieszkania wypełnionego monstrualną ilością kartek.


W domu Ewy Frysztak nie było tradycji rysowania lub malowania. Artystka nie uczęszczała do liceum plastycznego. Nawet nie miała świadomości, że takie istnieje. Po ukończeniu gimnazjum w głowie pani Ewy pojawiła się zagwozdka. I to dość spora. Fascynowała ją zarówno medycyna, jak i sztuka. Postanowiła spróbować swoich sił w obydwóch dziedzinach. Wybrała się na dwa egzaminy. Miała szczęście - zdała i tu, i tu. Postanowiła postawić swoją stopę na uczelni szkolącej przyszłych lekarzy. Spędziła tam pół roku. Ale czuła się nieswojo bez rysowania. Stwierdziła, że nie wytrzyma tak dłużej! Poszła do rektora Akademii Sztuk Pięknych - Eugeniusza Eibischa. Wyjaśniła mu, że zdała egzamin na ASP, jednak nie chodziła na zajęcia zajęta nauką łacińskich nazw kości. Teraz zmieniła zdanie i jej marzeniem jest studiowanie na krakowskiej akademii. Rektor powiedział, że już wkrótce może spodziewać się legitymacji studenckiej.


Trzeba przyznać, że odwaga pani Ewy pomogła jej w wielu niełatwych momentach. Ilustratorka stawała nie tylko w obronie swojej, ale również innych. W książce pod tytułem "Ballada o dziewczynie" przytoczyła pewną uczelnianą sytuację. Pod koniec roku akademickiego do pracowni przychodził profesor Witold Chomicz w towarzystwie swojego asystenta. Wspólnie omawiali prace każdego studenta. Doszli do pewnej uzdolnionej dziewczyny, która zdecydowanie zawyżała średnią wieku osób przebywających na sali. Mieszkała straszliwie daleko od Krakowa i codziennie - od czterech lat - wstawała o świcie, aby dojeżdżać na uczelnię. Nagle profesor powiedział: "Ja pani nie zaliczę". Bardzo oburzyło to Ewę Frysztak, więc wstała i rozpoczęła z profesorem walkę na argumenty. Jeden do zera dla pani Ewy. Wspomniana przed chwilą dziewczyna ukończyła studia i została nauczycielką rysunku na wsi.


Jestem pewna, że znacie Józefa Wilkonia, Romana Cieślewicza i Franciszka Starowieyskiego. To wybitna i szanowana trójka "magicznego rocznika". Pani Ewa również znajdowała się w tej brygadzie. Autorka wspomina Wilkonia jako człowieka trzymającego dystans i chodzącego własnymi ścieżkami. Natomiast z Franciszkiem Starowieyskim miała wspaniałą relację. W każdą niedzielę spotykali się na targu staroci, gdzie Ewa Frysztak sprzedawała swoje kompozycje z gotowych elementów. Ludzie nazywali je "sztuką dekoracyjną". A poza tym artystka szyła obrazy z fragmentów tkanin, które także nietrudno było zobaczyć na niedzielnym targu.


Kilka miesięcy przed rokiem dyplomowym młoda studentka wyjechała do Warszawy. Odbywała tam praktyki w Państwowym Instytucie Wydawniczym. Zagnieździła się w tym miejscu i praca na pół etatu szła jej wyśmienicie. Dyrektor pozwolił pani Ewie spać w pracowni graficznej na czwartym piętrze. Artystka zazdrościła swoim krakowskim kolegom tylko jednej rzeczy. Otóż oni mogli składać swój dyplomowy tekst w drukarni akademickiej - zaoszczędzało to ich energię, czas oraz wzrok. Natomiast pani Ewa nie miała dostępu do warszawskiej drukarni, co straszliwie ją irytowało. Ale nie dała się pokonać i napisała cały swój tekst ręcznie. Po czasie dostrzegła, że miało to mnóstwo plusów. Staranny charakter pisma i wyćwiczona ręka przydały się jej przy projektowaniu okładek wyróżniających się wysmakowanym liternictwem.


Ewa Frysztak bardzo dobrze wspomina pracę w PIW-ie. W końcu spędziła tam sporą część swojego życia. Jednym z minusów był dobór redaktorów naczelnych. Autorka żadnego z nich nie darzyła sympatią. Większość przychodziła do wydawnictwa w fatalnym stanie, który był skutkiem poprzedniego wieczoru. Ilustratorka miała w wydawnictwie ugruntowaną pozycję. Była PIW-owskim wyjadaczem. Robiła około cztery okładki w ciągu miesiąca. Wyróżniały się one prostotą, estetyką i wspomnianym już wyjątkowym liternictwem. Czasami do stopki redakcyjnej wkradał się błąd. Józef Wilkoń doskonale pamięta sytuację, w której jego okładkę podpisano nazwiskiem Ewy Frysztak. Nie zapomniał również swojej złości w tamtej chwili.


W latach sześćdziesiątych pani Ewa została zwolniona z PIW-u, czym zbytnio się nie przejęła. Mieszkała na prowincji, dlatego dojazd do redakcji sprawiał jej ogromną trudność. Po zwolnieniu autorka miała grono osób zaprzyjaźnionych z jej ilustracjami. Nie potrzebowała zatrudnienia, aby zdobywać kolejne zlecenia. Projektowała między innymi dla Wydawnictwa Literackiego i Wydawnictwa Poznańskiego. Zajęła się również plakatami. Oprócz tego malowała kartki świąteczne. Zdarzały się też takie z okazji 1 Maja lub 11 Listopada. Tworzenie tych pocztówek było niezłym wyróżnieniem. W końcu kupowała je cała Polska! Nietrudno rozpoznać w nich panią Ewę, mimo tego, że nie wypracowała charakterystycznego dla siebie stylu. Artystka bardzo rzetelnie wyciągała swoje literki kałankiem - takim cieniutkim pędzelkiem nazywanym również zerówką. W szczególności lubiła te krótkie i twarde, nie przepadała za długimi i miękkimi. Te drugie musiała usztywniać oblizując za każdym razem, aby trzymały czubek. Nieco irytujące zajęcie.


Czytając rozmowę Janusza Górskiego z Ewą Frysztak, rysuje się nam obraz kobiety z plecakiem wypełnionym doświadczeniem i dopracowanym warsztatem. Jestem pewna, że doskonale znacie jej okładki. Ja także wiele z nich kojarzyłam, ale nie wiedziałam, kto się za nimi kryje. Jedną z cech pani Ewy jest skromność. Wciąż twierdzi, że Jan Młodożeniec, Henryk Tomaszewski oraz Janusz Stanny byli o dwie lub trzy półki wyżej od niej. Janusz Górski wciąż powtarzał, że autorka w ogóle siebie nie docenia. Profesor gdańskiej ASP wydobył z artystki historie prywatne i zawodowe. Wiecie, że pani Ewa miała trzech mężów i straszliwie lubiła jeździć na nartach?

Sięgnijcie po "Balladę o dziewczynie". Łykniecie w jeden wieczór, uwierzcie mi.

Tytuł - Ballada o dziewczynie
Tekst - Janusz Górski, Ewa Frysztak
Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2019