niedziela, 30 grudnia 2018

Artysta - czyli barwna paleta Kazimierza Manna


Artysta. Zajrzyjmy do księgi synonimów tego słowa. Autorytet, mistrz, człowiek sztuki, malarz. Te wyrazy trafnie określają pewnego człowieka. Człowieka, który nie opuszczał pędzli, spędził dwa lata w stalinowskim więzieniu, kochał zwierzęta, nie popierał szarej rzeczywistości, za to wielbił radosne barwy. To mężczyzna ciut zapomniany, lecz w ostatnim miesiącu odświeżony w pamięci wielu osób. Kazimierz Mann - rozpocznijmy opowieść z tym panem w roli głównej.


Urodził się we Lwowie w 1910 roku. Miał dwóch braci - Tadeusza i Romana. Cała trójka robiła to, co kochała. Tadeusz zajmował się nauką, natomiast Roman umiłował sobie architekturę i film. Bracia Mannowie byli w owych czasach rozpoznawani w swoim mieście. Często odwiedzali rozmaite restauracje i kluby. W takim właśnie miejscu pan Kazimierz poznał Malwinę Niemczewską i od tamtej pory już nic nie było takie, jak wcześniej. Wkrótce do państwa Mannów dołączyła jeszcze jedna osóbka - malutki Wojtek.


Pierwsze wspomnienie pana Wojtka z tatą ma miejsce w więzieniu. Otóż Kazimierz Mann trafił tam za publikację ilustracji w niemieckich gazetach. Zresztą w więzieniu znalazł się wraz ze wszystkim znanym Alfredem Szklarskim. Ale wróćmy do rodziny Mannów. Więzienie to niezbyt przyjemne miejsce, co chyba jest jasne. Dlatego też mały Wojtek był bardzo niechętnie zabierany w odwiedziny do taty. Kiedy pan Kazimierz został wypuszczony na wolność, długo nie mógł się odnaleźć. Oczywiście nie zapomniał o swojej pasji sprzed lat. Wciąż malował, mimo tego, że warunki mu na to nie sprzyjały. Państwo Mannowie zajmowali niewielkie mieszkanie. Problem polegał na tym, że w sąsiednim pokoju brakowało frontowej ściany. Minusy: zimno i niebezpieczeństwo. Plus: miejsce idealne na rozwieszenie prania.


W końcu nadszedł czas na przeprowadzkę. Nowe mieszkanie było nieco większe, przytulniejsze i miało wszystkie ściany. Nawet udało się tam zainstalować pracownię pana Kazimierza, który mimo kiepskiego oświetlenia był niestrudzony w swoim fachu. Niestety była również wada przeprowadzki. Wiele prac naszego artysty zawieruszyło się i ślad po nich zaginął.

Jak już wspomniałam na samym początku, Kazimierz Mann był wielbicielem radosnych barw, co można łatwo dostrzec w jego obrazach. Często ich tematem były kobiety. Przedstawiane z różnych perspektyw i w rozmaitych strojach. Jednak zdanie pana Kazimierza na temat kobiecości było inne niż może się Wam wydawać. Ale tę kwestię zostawię do samodzielnego odkrycia.


Skoro jesteśmy przy kolorach, nie mogę nie wspomnieć o cyrku oraz o plakatach filmowych. Otóż Kaziemierz Mann często zabierał swojego syna właśnie do cyrku. Mały Wojtek zawsze z wielkim zaciekawieniem przyglądał się tańczącym niedźwiedziom, zabawnym słoniom i ludziom chodzącym po linie, natomiast pan Kazimierz raczej nie zwracał na to uwagi. Uważnie obserwował wszystkie światła, barwy i stroje. Później przefiltrowywał to przez swoją wyobraźnię i przenosił na papier.
Było o cyrku, więc teraz czas na film. Zdarzało się, że Kazimierz Mann malował plakaty filmowe. Miał specjalną wejściówkę na seanse pokazywane przed premierą. Niekiedy nastoletni Wojtek wypożyczał ją od taty, nie mówiąc mu o tym, i w tej oto sposób wydłużał swoją listę obejrzanych filmów.


Auto! Posiadanie samochodu w tamtych czasach to była nie lada gratka. Kiedy pan Wojtek wracał pociągiem do Warszawy, na stacji zawsze czekali rodzice, po czym rozpoczynało się polowanie na taksówkę. Jednak pewnego dnia było troszkę inaczej. Pan Kazimierz urządził niezłe przedstawienie. Po wyjściu z dworca krzyknął na cały głos, że na parkingu stoi pusty samochód. Szybko do niego podbiegł, dokładnie go obejrzał, po czym wraz z żoną i synem wsiadł do środka. I już, Škoda Octavia pojechała pod mieszkanie państwa Mannów. Jak się później okazało, podczas nieobecności pana Wojtka, Kazimierz Mann nabył auto i zdobył prawo jazdy. No cóż, nie było ono zdobyte w pełni legalnie.


Na koniec jeszcze na chwilkę wrócimy do kolorów. Nasz bohater zajmował się także projektowaniem murali. Murali, które nieco rozweselały niezbyt barwną rzeczywistość. Ten najbardziej znany znajdował się na ścianie dworca Warszawa Gdańska. Gdy do naszej stolicy przyjeżdżały ważne osobistości, właśnie ten budynek był pierwszym punktem oprowadzania. Niestety, dziś nie zostało ani śladu po dziele pana Kazimierza.


Zapewniam Was, że moje historie to zaledwie skrawki ze spójnej i jakże rozbudowanej całości. Przygoda z samochodem i restauracjami jest o wiele bardziej rozległa. W książce mowa również na przykład o akwarium i... zupie jagodowej. "Artysta. Opowieść o moim ojcu" to znakomicie opisane wspomnienia Wojciecha Manna o swoim tacie. Wspomnienia uzupełnione rysunkami, obrazami i fotografiami, często zabawne i szokujące, porywają nas do świata pędzli i farb. Cieszę się, że pan Wojtek zdecydował się przypomnieć nam postać, która kolorem starała się zakryć szarość ówczesnej codzienności.


Warto poznać życie pana Kazimierza, a przy tym i dzieciństwo pana Wojtka od ciut innej strony. Nie zastanawiacie się, pędźcie po "Artystę"!

Tytuł - Artysta. Opowieść o moim ojcu
Tekst - Wojciech Mann
Wydawnictwo Znak, Kraków, 2018

niedziela, 16 grudnia 2018

Ale miasta! - czyli świat od A do W


Na mapie są niewielkimi kropkami, a w rzeczywiści mogą być wielkimi metropoliami bądź niedużymi zielonymi przestrzeniami. O tych najbogatszych i najdogodniejszych słyszał chyba każdy. Ponad połowa osób żyjących na świecie mieszka właśnie w nich. Śledzimy ich losy z przeszłości zaglądając w szparki historii. Już wiecie, o czym dokładnie mowa? O miastach, rzecz jasna! A więc odwiedźmy teraz kilka wyjątkowych.


Na sam początek zajrzymy do serca Anglii, Londynu. Życie tętni tam na ziemi i pod ziemią. Na górze można dostrzec domy i wieżowce, samochody, wysokie drzewa, a pod tym wszystkim mieści się rozległa sieć korytarzy. To tam znajduje się najstarsze na świecie metro, które wciąż jest rozbudowywane od ponad stu pięćdziesięciu lat. Bez korytarzy miasto nie funkcjonowałoby przez nadmiar ludzi i smogu. Podziemia zdecydowanie ratują Londyn!


Skoczmy teraz na zupełnie inny i odległy kontynent. Kraj - Japonia, miasto - Tokio. Czy wiecie, że mieszkańcy tej ogromnej metropolii, ubrani w odzież roboczą, w towarzystwie mioteł, szufelek oraz worków na śmiecie skrupulatnie sprzątają każdą ulicę swojej dzielnicy? To nie koniec szokujących informacji. Codziennie od godziny trzeciej w nocy do godziny ósmej rano trwa największy na świecie targ ryb. Odbywają się tam poważne zawody właścicieli wielu restauracji. Wygląda to jak aukcja najcenniejszych dzieł sztuki. Wyobraźcie sobie, że tuńczyka ważącego 225 kilogramów sprzedano za 1,38 miliona euro! Tak, to nie brednie!


Otrząśnijmy się troszeczkę z tych niebotycznych liczb i pozachwycajmy swoje oczy. Wśród śnieżnobiałych stert śniegu wznoszą się wielobarwne, drewniane domki. Wszystkie barwy są bardzo spójne, miejsce jest niczym wyjęty z obrazka. Mieszkańcy Kulusuka, miasta na Grenlandii, codziennie upajają swój wzrok takim widokiem. Nie ma się co dziwić, że mimo mroźnych temperatur nie opuszczają swojego miejsca zamieszkania.


Wybierzmy się teraz... nad jezioro. Dorośli chodzą do pracy, a dzieci - do szkoły. Sklepy codziennie są otwarte, w wielu miejscach można dostrzec zieleń. Rozrywki również tam nie brakuje. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że życie mieszkańców Tonle Sap w Kambodży toczy się... na wodzie! Wszystkie budynki stoją na łodziach lub platformach przymocowanych do pali. Wielu ludzi przy swoich chatkach hoduje krokodyle, węże i ryby. Wszystkie dzieci, jeszcze zanim nauczą się chodzić, pływanie mają opanowane do perfekcji. Niektórzy pod wodą są w stanie wytrzymać kilka minut! To świat, w których woda jest serdecznym przyjacielem człowieka.


Znów wrócimy na chwilkę do mroźnych temperatur. Popatrzmy na termometr. Oj, -45 stopni Celsjusza. To oznacza, że dzieci mieszkające w Jakucku nie poszły dzisiaj do szkoły, a dorośli - do pracy. Jakuck to miejsce, w którym zima trwa aż 8 miesięcy. Kiedy na ziemi jest widoczna tylko cieniutka warstwa lodu bądź śniegu, mieszkańców najzimniejszego miasta na świecie ogarnia radość. Lato w owym miejscu to błoto i lekko prószący śnieg. Jednak w Jukucku mieszka aż 300 tysięcy osób. Tajemnica polega na tym, że to właśnie tam znajdują się ogromne złoża diamentów, złota gazu i węgla.


Mrrr, troszkę zmarzliśmy. Powoli zaczniemy podążać w kierunku domu. Wybierzemy drogę zahaczającą o Podkowę Leśną. To chyba najbardziej zielone miasto w naszym kraju. Samochód jest tam prawdziwą rzadkością, natomiast rowery oraz komunikacja miejska to dla mieszkańców Podkowy Leśnej codzienność. Zimą bardzo często spotkacie tam ludzi sunących na nartach czy też dosiadając konie. Natomiast nie spotkacie tam żadnych fabryk czy zakładów przemysłowych. Podkowa Leśna powstała około sto lat temu, w chwili, gdy architektów zaciekawił angielski pomysł, aby miasta przemieniły się w ogrody. Opisywane miejsce zdecydowanie jest „najlepszym miastem do życia”.


I tym zielonym akcentem zakończymy naszą wspólną podróż. Oczywiście pamiętajcie, aby dokończyć ją samodzielnie bądź w towarzystwie innych osób! Zbliżają się święta, a to idealny czas na spędzanie czasu z rodziną przy lekturze. Otwierając książkę „Ale miasta!” możecie odwiedzić: Aleppo, Angkor, Ateny, Bejrut, Berlin, Bodie, Bogotę, Brasilię, Cambridge, Chickén Itzá, Cieszyn, Dźajpur, Dźajsalmer, Dźodhpur, Dżarasz, Gdańsk, Gdynię, Hongkong, Jakuck, Jerozolimę, Kioto, Kolmanskop, Kulusuk, La Rinconadę, Londyn, Masdar, Nikozję, Nowy Orlean, Oxford, Paryż, Pekin, Petersburg, Petrę, Podkowę Leśną, Prypeć, Sopot, Timbuktu, Tokio, Tonle Sap, Waranasi oraz Wenecję, czyli łącznie 41 miast! Zostały one podzielone na 10 rozdziałów, a każdym zostały opisane średnio cztery miasta. Pakujcie potrzebne rzeczy i w drogę!


Ale chwileczkę, chwileczkę. Do naszej wycieczki nie doszłoby, gdyby nie dwie osoby - Joanna Łozińska oraz Maciek Blaźniak. Pani Joanna odpowiedzialna jest za wybór miast oraz tekst, a pan Maciek - za ilustracje. Autorka sama zdradziła, że odwiedziła aż trzy czwarte opisanych miejsc! Pan Maciek skrupulatnie oglądał fotografie i czytał o wybranych miastach, aby później doskonale oddać ich klimat. No cóż, narodził nam się nowy, wspaniały duecik!


Założę się, że Wy także po przeczytaniu tej książki krzykniecie „Ale miasta!”.

Tytuł - Ale miasta!
Tekst - Joanna Łozińska
Ilustracje - Maciek Blaźniak
Wydawnictwo Wytwórnia, Warszawa, 2018

sobota, 1 grudnia 2018

Bystrzak - czyli nie tylko braterska miłość


Niepełnosprawność nie jest schowana w szufladce z rzeczami łatwymi i przyjemnymi. Nie jest także tematem często poruszanym, również w książkach. Wciąż od niej uciekamy, starannie omijamy ją szerokim łukiem. Pewne niedyspozycje niektórych osób są bardzo często wyśmiewane przez młodzież. Czas, aby troszkę o tym porozmawiać.

Kiedy pada słowo „rodzina”, najczęściej wyobrażam sobie mamę i tatę wychowujących z troską i miłością swoje uśmiechnięte dziecko. Niestety, to tylko moja wyobraźnia podpowiada mi takie miłe i piękne obrazy. Relacje w wielu rodzinach mogą wyglądać trochę inaczej.

Bystrzak ma dwadzieścia dwa lata. Mimo tego, że ukończył już wystarczającą ilość wiosen, aby zrobić kroki w stronę dorosłości, wciąż chodzi z pluszowym królikiem w ręku, zdarza mu się pomylić soczek z alkoholem i dość często buduje namiot z kołdry i koca. A to dlatego, że jego rozum zatrzymał się poziomie trzylatka. I wygląda na to, że pozostanie już tak na zawsze. Chłopiec nie wie, że jest pewnego rodzaju kłopotem. Kłopotem dla swojego młodszego brata, siedemnastoletniego Klebera. Kleber marzy o tym, aby ukończyć liceum z wzorowym wynikiem, przeprowadzić się do własnego mieszkania, rozpocząć studia i znaleźć miłość w postaci ciekawej kobiety. Ale niestety, musi opiekować się swoim bratem. W sumie nawet nie musi, lecz chce. Chce, ponieważ wie, że gdy tego nie zrobi, tata wyśle Bystrzaka do zakładu dla upośledzonych umysłowo, gdyż nie ma zamiaru się nim zajmować. Teraz ułożył sobie życie z nową osobą, a już wkrótce ponownie zostanie ojcem. A mama? Oj, to przykra historia.

Kleber postanowił, że opuści dom rodzinny. Oczywiście razem z Bystrzakiem. Robi to przede wszystkim dlatego, że ma dość braku zrozumienia ojca dla Bystrzaka. Tata nie chce uświadomić sobie, jaką krzywdę wyrządza synowi traktując go w ten sposób. Siedemnastolatek stanowczo się temu sprzeciwia. Bracia wyprowadzają się do ciotki, której Bystrzak wciąż prawi „komplementy” dotyczące zapachu, głosu i wyglądu. Któregoś dnia Kleber dostrzegł ogłoszenie dotyczące wynajmu mieszkań ze współlokatorami w Paryżu. Nie zastanawiał się ani chwili dłużej, zadzwonił pod numer telefonu wyraźnie zaznaczony na plakacie. W rozmowie telefonicznej podał się za starszego z braci. Nie wspomniał nic, a nic, o niepełnosprawności umysłowej.

Nadszedł dzień oględzin mieszkania. Już po przekroczenie progu Kleber wiedział, że jest to miejsce odpowiednie do osiedlenia się na długi czas, a już na pewno o niebo lepsze od domu ciotki. Współlokatorzy także wydawali się być niezwykle mili i życzliwi. Decyzja została podjęta! Kilka dni później Bystrzak i Kleber przejęli dwa ostatnie pokoje w mieszkaniu. I tym samym poznali Arię, Emmanuela, Corentina i Enza. Ostatnia trójka, choć nie mówiła tego głośno, była przekonana, że nowi mieszkańcy wprowadzą duże zamieszanie i niepotrzebny chaos. Aria była innego zdania. Sądziła, że trochę urozmaicenia codzienności nie zaszkodzi.


Pierwsze dni przebiegały bardzo sympatycznie. Problem pojawił się dopiero później. Kto przypilnuje Bystrzaka, kiedy Kleber będzie w szkole? Bystrzaka, który rozbija telefony, aby sprawdzić, czy mieszkają w nich „dzidziki”. Bystrzaka, który niekiedy biega po domu bez ubrań. Kleber długo nie mógł znaleźć odpowiedzi na to pytanie. W końcu postanowił, że poprosi o zaopiekowanie się bratem Enza. Enzo niespodziewanie nawiązał z Bystrzakiem tajemniczą więź. Niby wcale nie spędzali ze sobą czasu, a jednak coś ciągnęło ich do siebie. Można wyczuć to choćby po sposobie zwracania się do siebie. Enzo stwierdził, że będzie rzucał okiem na Bystrzaka. I tak też było. Wygodnie rozsiadł się na kanapie oddając się swojej pasji, a jednak co chwilę zerkał na nowego współlokatora.

Jednak bardziej od opiekowania się Bystrzakiem, Enzo interesował się dziewczynami. Był ogromnie zauroczony współlokatorką, która miała już swojego chłopaka. Za wszelką cenę chciał jej zaimponować. Niekiedy tracił rozum i zachowywał się niezbyt mądrze. Któregoś dnia nie zgodził się na opiekę nad 22-latkiem. A Bystrzak przecież nie mógł zostawać sam w domu. Po lekcjach Kleber chciał spędzić choć chwilkę z Beatricé lub z Zahrą... I znowu zaczynają się schody. Strome górki młodzieńczego życia.


Basta! Więcej Wam nie zdradzę. Wiem, powtarzam się niczym zadarta płyta, ale radość z czytania i poznawania nowych wątków książek jest bezcenna. „Bystrzak”, bo taki nosi tytuł dzisiejsza pozycja, to opowieść o relacji z osobami ciut innymi niż my, o pierwszych samodzielnych krokach sunących w dorosłość, o szybszych i gorętszych uderzeniach serca. To książka kierowana do moich rówieśników, a nawet pokusiłbym się o stwierdzenie, że dla nastolatków ciut starszych. Dla dorosłych także. Bo z wymienionymi wcześniej rzeczami spotykają się przecież nie tylko młodzi ludzie.


Marie-Aude Murail. To w głowie tej właśnie pani pojawiły się przemyślenia związane z brakiem tolerancji w świecie dzieci i dorosłych. Postanowiła napisać książkę, która, a nuż widelec, coś zmieni. Byłoby świetnie, gdyby każdy z nas potrafił w odpowiedni sposób podejść do takich osób. Niekiedy trzeba się wykazać cierpliwością i zrozumieniem, ale w wielu przypadkach choćby uśmiech za pomoc jest bezcenny.

Czytając „Bystrzaka” także nieraz się uśmiechniecie. Po tę książkę trzeba sięgnąć, koniecznie!

Tytuł - Bystrzak
Tekst - Marie-Aude Murail
Tłumaczenie - Bożena Sęk
Okładka i projekt graficzny - Łukasz Majewski
Wydawnictwo Dwie Siostry, Warszawa, 2018

sobota, 17 listopada 2018

Ada, to wypada! - czyli bunt w 21 odsłonach


Czy dwadzieścia jeden inspirujących kobiet wystarczy, aby znacząco zmienić swoje życie, a przynajmniej okres dojrzewania? Ależ oczywiście! Inspiracja to jeden z ważniejszych punktów zmiany i naprawdę warto z niej korzystać. To co, lecimy w świat kobiecej mocy?

Kobiecą mocą z całą pewnością jest obdarzona Ewa Błaszczyk. Trudno nie słyszeć o jej sercu bez dna. Kiedy pani Ewa była małą dziewczynką, poznała pewnego chłopca. Nieopodal jej szkoły znajdował się skład makulatury, do którego mieszkańcy zanosili przeczytane gazety. Nocował tam bezdomny chłopiec. Przykrywał się stertami tektury. Nasza bohaterka postanowiła mu pomóc, oczywiście nie mówiąc o tym nikomu z dorosłych. Przynosiła chłopcu jedzenie, słodkości kupione w kiosku, czy też drobne pieniążki wyskubane z płaszcza rodziców. Jej serce do dziś pozostało niezwykle wrażliwe na ból innych. Wiele lat temu jej córka Ola zapadła w śpiączkę, ponieważ zakrztusiła się tabletką. Po tym nieszczęściu w głowie Ewy Błaszczyk pojawiła się myśl, aby założyć klinikę. Tak też się stało. W "Budziku" obudziło i wciąż budzi się wiele dzieci pogrążonych w śpiączce.


A skoro jesteśmy przy nazwisku na literę B, napiszę o mistrzyni polskiego kryminału. Jestem pewna, że nie macie ani cienia wątpliwości, kim jest ta pani. Kiedy mała Kasia wyjechała do rodziny na wieś podczas wakacji, wujek postanowił zapewnić rodzince rozrywkę. Zabija kurę, aby dzieci mogły popatrzeć na spektakl pod tytułem "Biegająca kura bez głowy". Wszyscy śmieją się w głos. Wszyscy oprócz Kasi. Dziewczynka płakała, i nie był to płacz ze śmiechu. Czuła sie przeokropnie. Obiecała sobie, że ucieknie. Dokładnie obmyśliła plan ucieczki w nocy. Punkt pierwszy wykonany. Teraz pozostaje tylko czekać na pociąg. Jednak w tym momencie na stacji pojawia się rodzina, a drugiego dnia w domu na wsi pojawia się tata. Teraz bohaterki książek Katarzyny Bondy, bo o tej pani mowa, także są odważne i wiedzą, których granic nie powinno się przekraczać.


Przejdźmy teraz do Agnieszki Holland, władczyni na planie. Pani Agnieszka serwuje nam scenariusz dla reżyserki w trzech aktach. Podkreśla, że trzeba być stanowczym w swoich decyzjach i niekiedy powiedzieć po prostu "Dość!". Nie można zapominać przy tym o należytym szacunku do innych. Brak stanowczości i szacunku to kompletna klapa z udanej współpracy. Kiedy Agnieszka Holland była małą dziewczynką, długo zastanawiała się nad tym, kim chciałaby być w przyszłości. A że interesowała się sztuką, opowiadaniem historii i bardzo lubiła mieć władzę nad innymi - postanowiła zostać reżyserką. Z opinii ciut starszych ode mnie wynika, że jest to reżyserka wyśmienita. A świadczą o tym na przykład Oskary.


Pewnie wiele, oraz wielu, z nas przywiązuje bardzo dużą wagę do swojego wyglądu. I o ile istnieją rzeczy, na które wpływu nie mamy, takie jak rysy twarzy, czy też wielkość oczu, zawsze możemy pobawić się swoim ubiorem. Niegdyś Joanna Klimas pragnęła być ambasadorką w Paryżu, a w najgorszym przypadku archeologiem. Po studiach psychologicznych zrozmiała, że nie tędy droga. Niby przypadkiem, ale jednak niezupełnie, zaczęła projektować ubrania. Można by rzec, że pani Joanna kontynuuje wizję Coco Chanel. Ona także uważa, że mniej znaczy więcej. Nasza bohaterka jest zdania, że jednolite ubrania prezentują się niezwykle przyjemnie dla oka. Często wspomina również, że warto przyglądać się dziełom sztuki, aby otworzyć się na przyklad na nowe wzory.


Skoczmy do świata twórczych urwisów. W ich gronie znajduje się Katarzyna Kozyra. W naszej pozycji pod tytułem "Ada, to wypada!" pokazuje, jak ważny jest pomysł, realizacja oraz efekt. Zdradza, że nie zawsze trzeba się trzymać pomysłu w stu procentach, najczęściej warto pozwolić mu się rozwinąć bądź popłynąć w zupełnie innym kierunku. Realizacja to najbardziej pracochłonny proces. Tutaj trzeba popracować nad formą oraz emocjami przekazywanymi w naszej pracy. Należy pamiętać, że zaskakiwanie jest bardzo istotne! I ostatni etap - efekt. Niekiedy nie jest taki, jaki wymarzyliśmy sobie na początku, jednak warto patrzeć na swoje błędy z innego punku widzenia. Te trzy etapy to tory, którymi podąża Katarzyna Kozyra. Dziś jest uważana za jedną z najważniejszych artystek na świecie. Jej prace można spotkać między innymi w Nowym Jorku czy Pekinie. Ale jako dziecko pani Katarzyna zupełnie nie wiedziała, że zostanie artystką. Nie czuła się dobrze w swojej skórze, chorowała na anoreksję i bulimię. Na całe szczęście na studiach wszyściutko się zmieniło!


Wyobraźcie sobie, że jesteście zupełnie sami na łodzi, a wokół Was aż po horyzont rozciąga się woda. Oczy Marty Sziłajtis-Obiegło oglądały taki widok przez bardzo długi czas. Pani Marta opłynęła cały świat jako najmłodsza Polka w historii. Miała wtedy 23 lata. Od zawsze niezwykle interesowało ją żeglarstwo. Zdarzało się, że chłopaki, chcąc zrobić z niej pośmiewisko, zadawali jej dość trudne (a dla mnie wyciągnięte z kosmosu) pytania związane z tematyką żeglarstwa. I wtedy młoda Marta zaginała ich swoją wiedzą. Jako ciekawostka wspomnę jeszcze, że Marta Sziłajtis-Obiegło bardzo skrupulatnie przygotowywała się do wyprawy. Jej pokój był cały obklejony przeróżnymi zapiskami i mapami, a oprócz tego musiała przejść wiele kursów, na przykład naukę zszywania ran.


Aby nie zdradzać zbyt dużo historii, opowiem jeszcze o dwóch kobietach. O kobietach, bez których książka "Ada, to wypada!" nie powstałaby. Jak się pewnie domyślacie, mowa o autorkach - Zosi Karaszewskiej i Sylwii Stano. Te panie ukrywające się pod nazwą Książniczki to siła najszczerszej przyjaźni. Mimo tego, że ich przyjaźń trwa już ponad dwadzieścia lat, wciąż prawią sobie liczne komplementy. W swojej pozycji zaznaczają, że należy to robić. Jednak pamiętajmy też, że co za dużo, to niezdrowo!


W książce autorki przedstawiły nam historie dwudziestu jeden kobiet. Ewa Błaszczyk, Katarzyna Bonda, Marta Dymek, Irena Eris, Magdalena Fikus, Agnieszka Graff i Katarzyna Rosner, Agnieszka Holland, Joanna Klimas, Mela Koteluk, Olga Kozierowska, Katarzyna Kozyra, Ewa Łętowska, Katarzyna Miller, Marta Sziłajtis-Obiegło, Natalia Partyka, Karolina Baca-Pogorzelska, Beata Stelmach, Kamila Szczawińska, Dorota Wellman, Agnieszka Wędłocha. Warto poznać ich historie. Historie kobiet, które podążały własnymi ścieżkami i odważnie broniły swojego zdania. Wiedziały, gdzie postawić granice i uważnie czuwały nad swoją wrażliwością.

Niektórzy z Was już pewnie domyślili się, dlaczego tytuł książki brzmi tak, a nie inaczej. Już wszystko wyjaśniam. Otóż ponad osiemdziesiąt lat temu została nakręcona pewna komedia pod tytułem "Ada, to nie wypada!". Opowiadała o niesfornej i pełnej życia Adzie, której rodzice wciąż wytykali, co wypada, a czego nie. Najczęściej były to uwagi kompletnie niesłuszne. Bo przecież dziewczynkom nie wypada chodzić po drzewach i skakać po kamieniach. To bzdura! Pani Sylwia i pani Zofia postanowiły się temu sprzeciwić. Jak już pewnie się zorientowaliście, efekt jest świetny!


Wspomnę jeszcze o pięciu paniach. Są one odpowiedzialne za ilustracje. Ada Buchholc, Ola i Kamila Romaniak, Dagmara Jagodzińska i Anna Kożdoń. Każda z bohaterek została sportretowana i nie sposób jej nie rozpoznać. Ilustracje sprytnie przeplatające się z tekstem naprawdę ciekawie się prezentują. Jest to książka, którą nie tylko świetnie się czyta, ale na którą bardzo dobrze się patrzy.

Sięgnijcie po naszą "Adę"! Jak to ujęła jedna z autorek, nic nie jest tutaj koloryzowane, choć kolorów cała masa!

Tytuł - Ada, to wypada!
Tekst - Sylwia Stano i Zofia Karaszewska
Ilustracje - Ada Buchholc, Ola i Kamila Romaniak, Dagmara Jagodzińska i Anna Kożdoń
Wydawnictwo Znak, Kraków, 2018

sobota, 3 listopada 2018

Ten łokieć źle się zgina - czyli 11 wyrysowanych postaci


Kadra mistrzów polskiej ilustracji. Wciąż rozgrywa uporczywą walkę z brakiem czasu i nieprzyjaznymi sytuacjami z klientami. Ich codzienność wcale nie mieni się różowymi barwami - tak, jak mogłoby się nam wydawać. Ale spotykają ich też oczywiście o wiele bardziej miłe i przyjemne chwile, na długo pozostające w pamięci. Wygrana w prestiżowym konkursie, zlecenie od najsławniejszej amerykańskiej gazety, świetny odbiór nowej książki, gry czy kolekcji - na przykład ubrań. Chodźcie, dzisiaj będzie o ilustracji!

Sebastian Frąckiewicz. Wydaje mi się, że naprawdę trudno znaleźć osobę zatopioną w świecie literatury, komiksu oraz ilustracji, która nie słyszałaby o tym panu. W pewien październikowy dzień, rok temu, ukazała się pozycja "Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji". Pierwsza część tytułu jest niezwykle interesującą zagadką. Powstrzymam swoje palce od napisania, jak brzmi rozwiązanie, co chyba w moim przypadku jasne. Natomiast druga część tytułu, tak zwany podtytuł, wyjaśnia nam, czego możemy się spodziewać sięgając po lekturę. Ale oczywiście nie w stu procentach.


Jedenastu autorów, jedenaście zupełnie odmiennych światów, jedenaście różnych rozmów. Od picturebooków, poprzez ilustracje na koszulkach, aż do projektowania postaci gier. Jan Bajtlik, Katarzyna Bogucka, Bohdan Butenko, Iwona Chmielewska, Emilia Dziubak, Bartłomiej Gaweł, Anna Halarewicz, Jan Kallwejt, Piotr Socha, Rafał Wechterowicz i Józef Wilkoń - to zacne grono, z którym mamy do czynienia w tej książce. Umówmy się, że uchylę rąbka tajemnicy opowieści niektórych z nich, dobrze?

Ale najpierw kilka słów o autorze. Można by rzec, że pan Sebastian dorastał w bibliotece. Wystarczyło, że zapłakał w przedszkolu i już go tam zaprowadzono. A dlaczego? Dlatego, że właśnie w bibliotece pracowała jego mama. Jak wszystkim wiadomo, książkożerstwo jest zaraźliwe, więc i pan Sebastian został nim zarażony. Już jako kilkulatek wyciągał z półek zakurzone książki. Najpierw je oglądał, a później, kiedy już posiadł tę umiejętność, czytał. Oglądanie było bardzo cenne. To dzięki niemu wychował się na ilustracjach mistrzów, takich jak Józef Wilkoń i Bohdan Butenko, także zresztą obecnych w naszym "Łokciu". I gdy w wieku przedszkolnym pan Sebastian wbił się do świata książek, do tej pory z niego nie wyszedł i raczej nigdzie się nie wybiera.

Zacznijmy od pani, której imię i nazwisko możemy ujrzeć tuż po wstępie. Emilia Dziubak zamiłowanie do sztuki, a szczególnie malarstwa, wyniosła z domu. To zamiłowanie ciągnęło się za nią każdego dnia do przedszkola, a później do szkoły. Jej mama zajmowała się malowaniem szyldów w całym Dęblinie - miejscowości, w której pani Emilia się wychowała. Swoje pierwsze projekty wykonała jako dziecko, pomagając mamie. Już w młodym wieku miała tak wyrafinowaną kreskę, że nikt nie spostrzegł, że dany szyld wyszedł spod ręki kilkulatki. Jako kilkunastolatka uczęszczała do liceum plastycznego w Nałęczowie. Mieszkała w internacie, który wszyscy znali z tego, że trzeba było przyklejać koce do szyb, aby zupełnie nie zamarznąć. Następnie, po liceum, studiowała... ha, i tu Was zdziwię, bo nie było to malarstwo. To w takim razie co, skoro nie malarstwo? O tym przekonajcie się sami. Teraz pani Emilia jest jedną z najbardziej rozchwytywanych ilustratorek, nie tylko w Polsce. Jej nasycone barwami i wielowarstwowymi narracjami ilustracje zachwycają każdą parę oczu!


Bum, bum, bum, przechodzimy do Piotra Sochy. Jego "Pszczoły" (napisałam o nich tutaj) oraz "Drzewa" (możecie również przeczytać o nich tu) to prawdziwe majstersztyki docenione na całym świecie. Jak się pewnie domyślacie, pan Piotr również rysował od wczesnego dzieciństwa. Ale na pewno nie spodziewacie się, że studiował... psychologię. Tak, tak, dobrze przeczytaliście. Dla mnie również było to niemałym zaskoczeniem. Jednak pewien wykładowca otwarcie powiedział panu Piotrowi, że koniecznie musi spróbować dostać się na ASP. Pan Piotr nie tylko spróbował, ale również się dostał. Pracował między innymi ze znanym i wielbionym Januszem Stannym. Został przez niego hojnie wyróżniony, czemu się nie dziwię. Pan Piotr podkreśla też, że po wielu latach zrezygnował z drobnych detali. Nie mówi tego zresztą jako jedyny. Zabierają mnóstwo czasu i, zdaniem pana Piotra, są zbędne. A jednak "Pszczoły" to kunszt aż dwuletniej pracy i szczegółów tam co niemiara.


Sądzę, że tym razem pominiemy pana Józefa Wilkonia, choć jest to postać niezwykle interesująca. A pominiemy dlatego, że rozpisałam się o panu Józefie tutaj. Natomiast nie pominiemy osoby, która jest z panem Józefem związana. Jan Bajtlik, to właśnie on! Tak, to ten pan od "Typogryzmola" nagrodzonego Bologna Ragazzi Award. Dla niewtajemniczonych wspomnę, że to największe wyróżnienie, jeśli mowa o książkach dla dzieci. A pan Jan zdobył je już jako 26-latek. Talent i potencjał w młodym wieku wykrył u niego właśnie pan Józef Wilkoń. Zaproponował, aby pan Jan, a wtedy może już nie Janek, ale na pewno Jan, przyjeżdżał do niego na zajęcia. Tak też się stało. Siedzieli przy jednym stole. Józef Wilkoń robił swoje ilustracje do nowych książek, a Jan Bajtlik wykonywał ćwiczenia przygotowujące do egzaminu. To musiało być wspaniałe doświadczenie! I choć, jeśli chodzi o styl, panowie raczej nie mają wiele wspólnego, w środku pana Jana wciąż siedzą rady udzielone przez prawdziwego mistrza.


Kilka wydłużonych susów i uwaga, uwaga, skaczemy! Wylądowaliśmy tuż przy Katarzynie Boguckiej, która swoją drogę zaczęła od malarstwa. Profesorowie na studiach wciąż powtarzali jej, że za dużo opowiada w swoich obrazach, ale nasza studentka było niewzruszona i wciąż stała przy swoim. Od dziecka marzyła o tym, aby zostać malarką. Niestety, z każdym następnym dniem coraz bardziej uświadamiała sobie, że to nierealne. Patrzenie pani Kasi na książki uległo zmianie dzięki cotygodniowych zajęciach z Iwoną Chmielewską. Wtedy zrozumiała, że ilustracja to coś, czym naprawdę chce się zajmować. Jej pierwsza przygoda właśnie z tym związana to współpraca z Pan Tu Nie Stał. Rozkręcająca się firma połączyła swoje siły z rozrysowującą się ilustratorką. Jednak pani Kasia nie chciała znajdować się tylko i wyłącznie w szufladzie książek dla dzieci. Do dziś robi także plakaty, ilustracje na tkaniny i tapety. To również wzbogaca jej obfity warsztat. Gdy w domu pani Kasi pojawiło się łóżeczko i grzechotki, praca musiała zejścia drugi plan, ale bądźcie przygotowani na to, że wystartuje jeszcze niczym rakieta.


Teraz już ostatnia osoba, którą opiszę. To Iwona Chmielewska. Pewnie wszyscy z nas znają jej płynne, ale jakże mocne w przekazie, ilustracje. Pani Iwona wychowała się w Pabianicach. Miejscowość ta najmocniej kojarzy jej się z charakterystycznym zapachem na ulicach oraz bawełną tańczącą na wietrze. Często można zobaczyć te wspomnienia przeniesione na papier. I to niekoniecznie tylko na papier książek dla dzieci, dla dorosłych również. Pani Iwona podkreśla, że te pozycje - picturebooki, nie są tworzone tylko dla młodych czytelników. Powiedzenie, że ktoś jest za duży na ilustracje to przerażający infantylizm. W tej rozmowie był także poruszany wątek dostępu do książek oraz tematów, o których wiele osób sądzi, że nie są one zarezerwowane dla dzieci. Zdradzę jeszcze, że pani Iwona wychowała czworo dzieci i ma na swoim koncie blisko trzydzieści książek. Ilustrowanie połączyła razem z gotowaniem i sprzątaniem. Jak to pięknie ujęła, zależy jej na zakotwiczeniu się w codzienności.


Nie mam ani cienia wątpliwości, że "Ten łokieć źle się zgina" wchłonie nie tylko adoratorów ilustracji. Sebastian Frąckiewicz w jedenastu wywiadach pokazał nam przekrój polskiej ilustracji. Nie bał się zadawać pytań, których inny dziennikarz najprawdopodobniej nie odważyłby się zadać. Wcześniej nawet nie do końca zdawałam sobie sprawę, jak wiele może istnieć spojrzeń na pracę ilustratora. Teraz jestem o wiele bardziej świadoma trudu tej pracy. Ale nie bójcie się, zdania nie zmieniłam - w dorosłości dalej chcę ilustrować książki!

I Wy sięgnijcie po tę pozycję i odkryjcie, dlaczego łokieć źle się zgina.

Tytuł - Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o polskiej ilustracji
Wybór, wstęp i pytania - Sebastian Frąckiewicz
Opowieści i ilustracje - Jan Bajtlik, Katarzyna Bogucka, Bohdan Butenko, Iwona Chmielewska, Emilia Dziubak, Bartłomiej Gaweł, Anna Halarewicz, Jan Kallwejt, Piotr Socha, Rafał Wechterowicz, Józef Wilkoń
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2017

niedziela, 21 października 2018

O kotach - czyli sześć ścieżek


Ludzkość dzieli się na dwie grupy. Pierwszą są wielbiciele kotów, a drugą - wielbiciele psów. A że zaliczam się raczej do drugiej grupy, przeczytałam książkę o kotach 🙂 Odkryłam nową perspektywę patrzenia na te zwierzęta, wydawałoby się, że tak leniwe i niezbyt mądre. A dlaczego tak sądziłam? Na przykład dlatego, że koty spędzają około pięciu godzin dziennie na wpatrywaniu się w świat za szybą okna. Jednak oprócz tego robią także różne inne, ciekawe rzeczy. Nie oznacza to oczywiście, że przypatrywanie się codzienności nie jest interesujące!


Koty, koty, koty. Kiedy usłyszycie bądź przeczytacie te słowa, jakie skojarzenia przyjdą Wam do głowy? Może... alergeny i kupka sierści na czterech łapach? A może - pełne troski i wdzięku, dumnie chodzące, niesprawiedliwie niedoceniane osobniki? No właśnie, niedoceniane. Jak się okazuje z felietonu numer jeden, autorstwa Stefana Chwina (a w książce "O kotach" znajduje się ich sześć), koty są nawet mądrzejsze od ludzi. To w takim razie czemu nie zawładnęły galaktyką? Ponoć jeszcze szykują wielki plan podbicia całej Ziemi. Stopniowo wzbogacają swoją wiedzę słuchając kocich mędrców wygłaszających mądrości na gałęziach jarzębiny. Jednym z takich właśnie osobników jest Hawana Brown. Hawana Brown poświęcał cały swój czas na to, aby edukować swoje siostry i swoich braci. Problem polega na tym, że niewielu chciało go słuchać... Jednak było również nieliczne grono kotów, które wsłuchiwały się w każde jego słowo. Zaliczała się do niego między innymi Fiona, kotka o dobrym serduszku i dużej gracji. Fiona darzyła Hawanę Brown wielkim zaufaniem. Dlatego też to właśnie do niego zwróciła się z prośbą o pomoc. Ale nie jest to historia tylko o mędrcu, kotce i pomocy. Przewija się tu również wątek miłości, uchodźców i wojny. Czy oby na pewno ten świat jest światem kocim? Jeśli kolejkują się Wam teraz w głowie pytania, wystarczy, że książka "O kotach" pojawi się w waszych dłoniach, i wszystkie znikną!


Był Stefan Chwin, a teraz weźmy sobie na tapetę Małgorzatę Rejmer. Zacznijmy opowieść. Kobieta o imieniu Olga od zawsze chciała mieć kota. Marzyła o porannym miauczeniu, zatapianiu ręki w puszystej sierści i zabawie z laserem. Czuła, że moment, w którym kot pojawi się w jej domu nadejdzie już niebawem. W przeciwieństwie do swojego partnera Ervina, przy każdej, nawet tej najkrótszej, przechadzce na świeżym powietrzu, wypatrywała futrzaków. I pewnego razu znalazła małego, strachliwego, schowanego pod samochodem kotka. Troska, bo tak miała na imię, zamieszkała razem z Olgą i Ervinem. Ale jako najukochańszego opiekuna nie wybrała kobiety. Wolała spędzać czas z mężczyzną, a przecież to właśnie Olga oddała jej całe swoje serce. Kotka każdy swój ruch kierowała w kierunku Ervina. Olga uznała, że brakuje jej stworzenia, które wtulałoby się w jej swetry i niezdarnie wdrapywałoby się na nogi. Jakiś czas później w domu pojawił się Lucek. I tak, jak przypuszczała na początku, polubili się. Od tej pory rodzinę tworzyli Olga, Ervin, Troska i Lucek. Ale nie myślcie sobie, że to koniec historii. To dopiero naparstek z całej szklanki. Niezwykle istotną rolę odgrywa tutaj czarny kot. Nic więcej na jego temat nie zdradzę, nawet nie próbujcie mnie namawiać.


Przejdźmy teraz do mojej ulubionej części tej książki i ostatniej, o której napiszę na blogu. To felieton Pawła Sołtysa. Zapewne kojarzycie tego pana ze sceny muzycznej oraz "Mikrotyków", o których huczno już od dnia premiery. Ale my nie o "Mikrotykach" i piosenkach, tylko o kotach. A tak właściwie to o wnuczku, dziadku i jego kocie.

Wnuczek straszliwie lubił przychodzić do swojego dziadka. Dziadka, który siedząc w fotelu oraz głaszcząc swojego kota, czytał gazetę i palił fajkę. Dziadka, który traktował wnuczka jak przyjaciela. Nic przed nim nie ukrywał. Otwarcie mówił mu o historiach sąsiadów z drugiego piętra, o amerykańskich aktorkach, czy też o swoich wahaniach i zagwozdkach. Chłopiec niezwykle to doceniał. Uwielbiał, kiedy rodzice wyjeżdżali, wtedy mógł spędzać czas ze swoim dziadkiem i jego kotem. Mimo tego, że wiek ośmiu lat raczej nie jest odpowiednim, dziadek pozwalał chłopcu oglądać wieczorami filmy, w których dojrzałe panie tańczyły podnosząc spódnice do góry. Z tych kilku zdań można wywnioskować, że jest to opowieść o relacji między dziadkiem i wnukiem oraz o przechadzającym się w tle kocie. Nic bardziej mylnego. Pojawia się również babcia. Babcia, która podobnie, jak swój mąż, chodzi własnymi ścieżkami.


Jestem pewna, że osobom, których dzieciństwo przypadło na lata siedemdziesiąte i osiemdziesiąte, czytanie tego felietonu przyniesie wielką radość. Zapewne przypomni im to chwile spędzane u dziadków, brak koloru w telewizji i charakterystyczną woń tytoniu. Kiedy ja czytałam ten rozdział, zapragnęłam, aby w moim pokoju pojawił się stary, bujany fotel i czarno-białe czasopismo. Nawiedziła mnie także chęć, żeby jakiś puszysty kot pojawił się na moim parapecie. Ale ta druga myśl była tylko chwilowa.


Pozycja "O kotach" to książka idealna na podróż czy deszczowy, jesienny wieczór. Sześć opowieści sześciu pisarzy. Stefan Chwin, Olga Drenda, Piotr Paziński, Małgorzata Rejmer, Piotr Siemion, Paweł Sołtys. Bardzo ważna jest tutaj jeszcze jedna osoba, Gosia Herba. Okładka i ilustracje wyszły właśnie spod jej ręki. Wielu z Was pewnie rozpoznałoby jej rysunki już z daleka. Oczywiście Gosia, tajfun pracy, świetnie poradziła sobie z niełatwym zadaniem zilustrowania książki. Dzięki niej "O kotach" nie tylko świetnie się czyta, ale także znakomicie się ogląda.

Pozwólcie zaprosić się do świata kotów! Poznajcie je z zupełnie innej strony. Zdradzę jeszcze, że ukazał się również tomik "O psach" wyrysowany przez Olę Niepsuj. Coś czuję, że psy już wkrótce pojawią się na moim biurku.

Tytuł - O kotach
Tekst - Stefan Chwin, Olga Drenda, Piotr Paziński, Małgorzata Rejmer, Piotr Siemion, Paweł Sołtys
Ilustracje - Gosia Herba
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2018